środa, 28 września 2011

Wspomnienia i refleksje emerytki cz. I

Jakiś czas temu dzieliłam się swoimi wspomnieniami oraz refleksjami  w Księdze Asi na stronie Janka, szefa naszego forum graficznego. Księga już nie istnieje, ale  w moim komputerze zachowaly się kopie tamtych wpisów. Postanowiłam je więc przenieść tutaj na swój blog.

Marzec - 2007

Marzec to taki specyficzny miesiąc, kiedy łatwo o chandrę. Na szczęście zbliża się wielkimi krokami wiosna, co  pozwoli  wszystkim na wyjście z „przednówkowego” dołka. Dziś  mija dziesiąta rocznica śmierci Agnieszki Osieckiej. Czy możecie to sobie wyobrazić, że jest ona autorką 10 000 tekstów piosenek i pewnie nie mniejszej ilości wierszy. Na poprawę nastroju przytoczę  taki oto fragment jej wiersza. 
Nie bądź smutna,
no nie bądź,
ta mgiełka, to tylko pamięć.
Patrz jakie czyste niebo,
Nie bądź smutna, no nie bądź,
ta chmura jest małą chmurką,
jutro już będzie słońce
i ciastko z dziurką !


W świadomości wielu Polaków panuje dość powszechne przekonanie, że Dzień Kobiet jest wymysłem komunistów. Nic bardziej mylnego. Nie mam zamiaru jednak pisać o historii i tradycjach tego święta. Moją intencją jest uświadomienie czytającym te słowa paniom  tego, iż każda z nas  powinna być dumna ze swojej płci, ponieważ jak powiedział już w starożytności Marek Agrypa „Kobieta jest kresem i królową stworzenia, jest jego ozdobą, doskonałością i sławą”.

Asia wykonała dla mnie piękną grafikę ze słonecznikami. Bardzo lubię te kwiaty. Mam w domu cztery ich bukiety różnej wielkości. Kilka sztuk słoneczników żywych czy nawet sztucznych ułożonych w glinianym wazonie rozswietla wnętrze i nadaje mu słonecznego blasku i ciepła. Kwiaty to jeden z cudów natury, wszystkie są piękne i zdobią świat. Tęsknimy do nich późną jesienią, gdy pusto już w ogrodach, zimą i wczesną wiosną, kiedy topniejący śnieg odkrywa smutny, szary krajobraz. Nareszcie nadchodzi wiosna, która wkrótce  ucieszy oczy świeżą zielenią i będzie wabić wszelkimi wiosennymi zapachami. Będąc na wiosennym spacerze chce się znowu żyć i chce się kochać, wierząc, że dla wszystkich starczy miłości. Ładnie ujmują to słowa wiersza :

Dla wszystkich starczy miłości...
Dobrze się idzie
krajem nieba polnego
i krajem wiosennego lasu

Wtedy słyszysz
jak storczyki
krzyczą wniebogłosy:
Kochaj - tylko kochaj
Dla wszystkich
starczy miłości
/ A. Ziemianin /

Asia przepięknie napisała w swojej księdze o kwiatach, które były z Nią w różnych szczęśliwych i dramatycznych chwilach życia. Też  bardzo podobają mi się lilie. Szczególny mój zachwyt budzą lilie wodne. Wprawdzie z liliami poza potoczną nazwą nic wspólnego nie mają, ale bardzo efektownie prezentują się na wodzie. Są prawdziwą atrakcją ogrodów wodnych. Ponieważ Asia lubi poezję Asnyka, przytoczę fragment jego wiersza o tych właśnie kwiatach. 

Taki spokój rozlany w naturze,
Niebo takie czyste i pogodne -
Na jeziora przejrzystym lazurze
Zakwitają blade lilie wodne;
Zakwitają i z schyloną twarzą
Za czymś tęsknią i gonią i marzą.

O czym marzą owe lilie smutne,
Zatopione w podwójnym błękicie?
Czy jak duchy jeziora pokutne
W śnie kwiecistym nowe biorą życie?
Gdzie je znowu w jasny wieniec wplata
Idealna twórcza piękność świata?

Czy też może służą za dyjadem
Utopionej w jeziorze dziewicy?
Albo tylko są odbiciem bladem
Ludzkich tęsknot wiecznej tajemnicy,
I dlatego sen życia je pieści
Echem naszych pragnień i boleści.

Ty się pytasz, mój biały aniele,
O czym marzą owe kwiaty senne?
W naszych piersiach kwitnie uczuć wiele,
A nie wiemy, gdzie biegną promienie,
I związani ze ziemią łańcuchem,
Nic nie wiemy, gdzie płyniemy duchem.

Wiemy tylko, że w ciągłej pogoni
Za tą marą piękności bezwzględną
Rozsiewamy kwiaty pełne woni,
Które kwitną chwil kilka i więdną,
Ale w każdym w krótkiej trwania dobie
Zostawiamy jakąś myśl po sobie.


Wszystkie kwiaty świata mają swój urok i swoistą urodę, lecz są też takie, które szczególnie zapadają w naszą pamięć i  nasze serce nawet wtedy, gdy nie są efektownym bukietem, ale tylko niepozorną pospolitą wiązanką. Pierwszy bukiecik jaki dostałam od mężczyzny był bardzo skromny – kilka różowych ogrodowych stokrotek. Ofiarodawcą był mój pierwszy chłopak i pierwsza miłość, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Konwalie były kwiatami jakie kupił mi po raz pierwszy mój przyszły mąż od krakowskiej kwiaciarki. Były to same pączki, ale już pięknie pachniały, jak wszystkie ogrody świata. I wreszcie groszki i róże... ale to już osobna historia.

Chabry to kwiaty, których kolor był barwą oczu mojej ukochanej babuni. To ona uczyła mnie splatać pierwsze wianki, właśnie z chabrów. Wyobraźcie sobie upalny dzień, zboże, w nim chabry. Zerwane kwiaty leżą koło mnie, wlepiam oczy w babcine ręce, które plotą wianek. Niezgrabne paluszki próbują naśladować jej palce. Słońce miło grzeje plecy, pachną łąki, pola, kwiaty. Wianek nie chce się pleść, w moich oczach już, już ukazują się łzy i nagle na głowie ląduje chabrowe cudo. Uśmiecham się radośnie do babci, a ona mruży swe chabrowe oczy i mówi - cierpliwości dziecko, nauczysz się. Nauczyłam się, a potem  z koleżankami robiłyśmy konkurs, która szybciej i piękniej uplecie kwiatowy wianek.  Tak pięknie opisała swoje wspomnienia Asia.

Kwiecień  2007

Kiedy przez kilka lat mieszkałam na wsi, często biegłam na pobliskie łąki, zakradałam się między złote łany zbóż i z takich eskapad przynosiłam całe naręcza polnych kwiatów i ziół. Mąż nie był tym zbyt zachwycony. – Znowu przyniosłaś te „chabazie” - mówił, ale ja się tym nie przejmowałam. Układałam je w bukiety, wkładałam do ludowych siwaków, a całe mieszkanie pachniało polem i łąką.

„Masz takie oczy zielone, zielone jak letni wiatr zaczarowanych lasów...” To fragment znanej piosenki Ewy Demarczyk – ulubionego utworu mojego męża, potem też mojego. Stefan był wielkim fanem tej wielkiej artystki, którą miał przyjemność poznać osobiście. Oczywiście wtedy dopiero stawiała pierwsze kroki w studenckim kabarecie. Wśród płyt miał pocztówkę dźwiękową z nagraniem piosenki „Groszki i róże”. Bardzo często słuchał jej i przy dźwiękach owej piosenki poprosił mnie o rękę. Pewnie pomyślicie, że dopełnieniem tego ważnego momentu był ogromny bukiet róż lub  przynajmniej bukiecik pachnącego groszku, ale nic takiego się nie zdarzyło. Te oświadczyny wyniknęły tak jakoś niespodziewanie i spontanicznie. Kwiaty dostałam dopiero na drugi dzień. Tego wieczoru było jedynie naręcze pnących róż i groszków tysiąc z piosenki. „I z róż naręczem przyszedł raz, prosić o jedno twe słowo”. Oślepiona blaskiem jego oczu, nie milczałam jednak kolorowo – powiedziałam : TAK.

Muzyka i poezja zawsze były wszechobecne w moim życiu i w pracy zawodowej. Myślę nawet, że miały duży wpływ na moje zawodowe sukcesy. Nie ukrywam, iż w szkole i na studiach łatwiej i lepiej wypowiadałam się pisemnie. Miałam spore opory, kiedy trzeba było zająć jakieś stanowisko i wyrazić własne zdanie ustnie. Generalnie nie lubiłam mówić. Musiałam to jednak przełamać w sobie, pracując jako  wykładowca w Uniwersytecie Ludowym, a następnie jako nauczycielka. Język obrazów musiałam uzupełniać słowem na tyle barwnym i interesującym, żeby trafiało do każdego dziecka. Muszę jednak powiedzieć, że tak do końca nie wyzbyłam się niechęci do mówienia publicznie.

Dzisiejsza data jest dla mnie szczególna, bo 14 lat temu straciłam bliską mi osobę. W wieku 46 lat, zostałam wdową. Myślałam, że zawalił się świat….. Znajoma lekarka dała mi miesiąc zwolnienia, ale przerwałam je po kilkunastu dniach, które spędzałam głównie na cmentarzu. Rzuciłam się w wir pracy, która zawsze była moją pasją. Miałam wtedy pierwszą klasę. Dzieci bardzo zdolne i mądre, ale dość niezdyscyplinowane. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, czy ktoś z nimi rozmawiał, bo tak się złożyło, że  w mojej klasie było dziesięcioro dzieci nauczycielskich, w tym piątka nauczycieli z mojej szkoły, czy same czuły to instynktownie, ale nie poznawałam swojej rozbrykanej klasy. Widziałam, jak same się uspokajały i przywoływały do porządku i dyscypliny, jakby nie chciały ranić i przysparzać dodatkowych zmartwień swojej pani. Wtedy coś się we mnie przełamało. Zrozumiałam, że mam dla kogo żyć, że jestem potrzebna swojej rodzinie i swoim uczniom. Mimo upływu lat nie zapomniałam, ale potrafię się cieszyć życiem, nawet teraz, kiedy od już blisko pięciu lat jestem na bocznicy życia.

Kiedy noc otula powieki
Zasypiam i śnię…
Miliony gwiazd oświetlają mi ścieżkę,
Którą zmierzam na spotkanie z nierzeczywistym.
Całymi nocami plątam się nad ziemią,
Widząc zdarzenia minionych lat.
Było ich tak wiele…..
Obrazy przesuwają się, jak niemy film.
Tak często chciałabym zmienić los,
Cofnąć czas….Zobaczyć Ciebie jeszcze raz.
I czasem przychodzisz, tak jakbyś nigdy nie odszedł.
Trudno mi wtedy powrócić
do rzeczywistości.

Rocznica śmierci mojego męża wyzwoliła u mnie nagle potrzebę wyrażenia tego co czuję. Zaowocowało to cyklem kilku zamkniętych refleksji nad moim życiem, pod wspólnym tytułem – Dlaczego ?  Czasem tak mi się zdarza, że nad ranem, kiedy sen już odchodzi, chwytam za długopis i przelewam na papier  myśli tłoczące się w  mojej głowie. Tak było i dziś.

Dlaczego ?

Dostałaś niepozorny bukiecik stokrotek
Zaróżowiło się w oczach
Załomotało serce
Policzki spłonęły rumieńcem
Jeszcze wtedy nie wiedziałaś
Dlaczego

Dajmy sobie po kwiatku – powiedział
I rozstańmy się w zgodzie
Zaszkliło się w oczach
Spadła jedna, potem druga łza
Zabolało zranione serce
Wiedziałaś dlaczego


Ciasny pokoik w akademiku
Wieczorne zmierzchanie
I tysiąc groszków pachnących
Wypełniających pokój znajomą melodią
Czekałaś na ten dzień
Wiedziałaś dlaczego

To stało się tak nieoczekiwanie
Mieszane myśli, mieszane uczucia
To lęk w oczach i obawa w sercu
To pewność i zaufanie
Kiedy tuliłaś owoc miłości w ramionach
Nie pytałaś dlaczego

Białe szpitalne łóżko
Taniec śmierci w oczach
Pożegnalny uścisk dłoni
A potem już tylko tęsknota
 I zadawane w kółko te same pytania
Dlaczego Ty ? Dlaczego ja ?

Dlaczego ?
Często w życiu pytamy
Raz odpowiedź jest prosta i jasna
Innym razem jej długo szukamy
Są też pytania retoryczne i na pozór nielogiczne
bez odpowiedzi i z zawartym nonsensem
Żeby nas skłonić do refleksji nad życia sensem

A tak naprawdę tylko On jeden wie
Tylko On zna wyjście
z zawiłego labiryntu dróg
Tylko On zna wszystkie odpowiedzi
On jeden wie dlaczego
Bóg !

Te obrazy  w wierszu - to 5 znaczących i zwrotnych wydarzeń w moim życiu, zaś klamrą spajającą je stało się pytanie - dlaczego ? Nie wiedziałam dlaczego  moje serce zabiło przyspieszonym rytmem, kiedy od pierwszego chłopaka dostałam pierwsze kwiaty. Tak zaczynała się pierwsza miłość. Ale już doskonale wiedziałam, kiedy „ten od stokrotek”, słowami „dajmy sobie po kwiatku”, kończył dwuletnie zauroczenie. Wiedziałam, że nigdy mnie nie kochał. Wiedziałam też dlaczego jestem szczęśliwa  w drugim związku. Miałam pewność, że to właśnie jest miłość mojego życia i z tym właśnie człowiekiem chcę być na dobre i na złe. Najbardziej dramatyczne dlaczego było w tę noc, kiedy odszedł mój mąż. Pytanie  to dręczyło mnie przez wiele lat. Dzisiaj jednak staram się zrozumieć, że wszytko w naszym życiu ma jakiś sens. Trzeba z pokorą pogodzić się z losem, do którego scenariusz pisze Ten, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania.

Miłość
Miłość to znaczy popatrzeć na siebie,
Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy,
Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu.
A kto tak patrzy, choć sam o tym nie wie,
Ze zmartwień różnych swoje serce leczy,
Ptak mu i drzewo mówią : przyjacielu.

Wtedy i siebie i rzeczy chce użyć,
Żeby stanęły w wypełnienia łunie.
To nic, że czasem nie wie, czemu służyć:
Nie ten najlepiej służy, kto rozumie.
/ Cz. Miłosz/

Maj 2007

Powiewa flaga, gdy wiatr się zerwie
A na tej fladze biel jest i czerwień.
Czerwień to miłość, biel - serce czyste.
Piękne są nasze barwy ojczyste.


Dziś obchodzimy Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Jest to najmłodsze polskie święto patriotyczne. Ustanowił  je Sejm 20 lutego 2004 roku ustawą o zmianie ustawy o godle, barwach oraz hymnie Rzeczypospolitej Polskiej. Prezydent RP podpisał ją 16 marca tego roku. Polskie barwy narodowe ukształtowały się na przestrzeni wieków i mają one jako jedne z nielicznych na świecie pochodzenie heraldyczne. Wywodzą się z barw herbu Królestwa Polskiego i herbu Wielkiego Księstwa Litewskiego. W 1831 roku Sejm Królestwa Polskiego podjął specjalną ustawę dotyczącą barw polskiej flagi. Wcześniej obok barw biało - czerwonych używane były także inne kolory. W 1919 roku biel i czerwień uznano oficjalnie za barwy państwowe. Podobnie jak inne symbole narodowe, polska flaga jednoczy wszystkich Polaków, w kraju i poza jego granicami.

Częstym tematem przewijającym się na kartach księgi Asi jest miłość. Trudno, żeby było inaczej. Jest ona jedną z najwyższych wartości w naszym życiu, potrzebna jak woda, powietrze i chleb codzienny. Miłość jednak nie jedno ma imię. To nie tylko miłość do mężczyzny, kobiety. Asia tak pięknie i wzruszająco pisała o uczuciu łączącym Ją z Babcią. Ja chciałabym dzisiaj z oczywistych względów zastanowić się chwilkę nad patriotyzmem, odnoszę bowiem wrażenie, że ludzie wstydzą się o tym mówić głośno i otwarcie. Może wynika to z tego, że to pojęcie kojarzą z heroizmem i poświęceniem dla ojczyzny. Historia daje tysiące przykładów, że Polacy nie tylko potrafią się kłócić, ale zdolni są do największych ofiar, potrafią się zjednoczyć i mówić jednym głosem w imię nadrzędnego celu, jakim jest Ojczyzna. Czym jest patriotyzm dla współczesnego Polaka ?

Ojczyzna - kiedy myślę - wówczas wyobrażam sobie
i zakorzeniam,
mówi mi o tym serce, jakby ukryta granica, która ze mnie
przebiega ku innym
aby wszystkich ogarniać w przeszłość dawniejszą
niż każdy z nas:
z niej się wyłaniam... gdy myślę Ojczyzna - by zamknąć
ją w sobie jak skarb.
Pytam wciąż, jak go pomnożyć, jak poszerzać tę przestrzeń,
którą wypełnia.
(K. Wojtyła)

 Ciekawi mnie co czuje człowiek, który stracił już wszelką nadzieję. Trudno to sobie wyobrazić i chyba lepiej nie próbować. Myślę, że nawet w najbardziej krytycznym momencie życia nie wolno tracić nadziei, trzeba trzymać się jej jak ostatniej deski ratunku i  trzeba wierzyć w bardzo mądre słowa księdza Jana Twardowskiego. „Najważniejsza jest nadzieja. Nadzieja uczy patrzeć na świat oczyma wiary, która nadaje sens zmartwieniom, cierpieniu, poniżeniu, śmierci. Nadaje kierunek wolnej woli człowieka”. Każdy człowiek ma w swoim życiu momenty obniżenia samooceny oraz poczucia własnej wartości. W takich sytuacjach często szukamy przyczyny niepowodzeń w sobie, ale to chyba lepsze od zrzucania odpowiedzialności na innych.

Pojawiły się kwiaty na kasztanowcach. Przypominają one o tym, że to czas matur. Ileż to lat minęło od mojej matury ? Wstyd się przyznać...42. Też był maj, kwitły kasztany i byłam zakochana. Wydaje mi się, a może już nie pamiętam, ale chyba bardziej przeżywałam maturę starszego syna, niż własną. Do matury byłam dość dobrze przygotowana, co nie było aż tak dużą moją zasługą. Miałam przyjaciółkę Anię. Jej mama była z zawodu nauczycielką, ale nie pracowała, więc miała dużo czasu dla swojej córki. Zaraz po studniówce opracowała szczegółowy plan i pod jej kierunkiem powtarzałyśmy kolejne partie materiału  z przedmiotów maturalnych. Była tak konsekwentna, że nie popuściła nam ani trochę. Najbardziej bałam się matematyki, ale nie panikowałam, ponieważ miałam czwórkę u bardzo wymagającej nauczycielki, no i w razie czego liczyłam na ściągę. Rzeczywiście miałam poważny problem z zadaniem z trygonometrii, ale dostałam ściągę, więc wszystko gładko poszło. O syna bardzo się bałam, bo to był taki „zdolny leń”, ale przed maturą zmobilizował się i zdał na piątki i czwórki. Młodszy syn był  dobrym uczniem, więc nie przeżywałam większego stresu, chociaż trochę bałam się o jego ortografię.

Opowiadając o mojej maturze, wspomniałam o mojej przyjaciółce z lat szkolnych Ani, z którą pod surowym wzrokiem jej mamy przygotowywałyśmy się do tego ważnego egzaminu. Przyjaźnilyśmy się  od klasy pierwszej szkoły podstawowej aż do matury. Byłyśmy nierozłączne. Dom Ani był moim drugim domem. Siedziałyśmy w jednej ławce, razem odrabiałyśmy lekcje, a nawet kupowałyśmy takie same ubrania. Rodzice Ani traktowali mnie prawie jak córkę, a ja bardzo byłam do nich przywiązana. Mama Ani była bardzo wymagająca, ale ciepła, serdeczna. Za ojcem Ani wręcz przepadałam. Rzadko bywał w domu, bo jako inż. geolog pracował w „poszukiwaniach naftowych” i stale był w delegacji, ale jak przyjeżdżał to było wielkie święto również i dla mnie. Mieszkałam od Ani jakieś 100 metrow, wymyśliłyśmy więc cały system znaków i symboli, którymi porozumiewałyśmy się z naszych okien. To nie była era komórek i internetu, nawet telefon stacjonarny był luksusem. Wynalazłyśmy też doskonały system pomocy koleżeńskiej, którego nie odkryła nawet mama Ani. Ania była bardzo dobra z biologii, ja lubiłam historię, więc ona uczyła się swojego przedmiotu, a ja swojego. Kiedy szłyśmy na spacer, jedna drugą dokształcała. W ten sposób mniej czasu spędzałyśmy nad książkami, a lekcje były odrobione. Nie wszystkie przedmioty  nadawały się do takiego podziału ról, ale system działał bez zarzutu, sprawdził się. Po maturze  Ania została  przyjęta na ukochaną biologię, a ja podjęłam naukę w Studium Kulturalno - Oświatowym.  W tym momencie nasze drogi zaczęły się rozchodzić.  W moim życiu wiele się zmieniło, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, podjęłam też studia na UJ – kierunek pedagogika pozaszkolna, najpierw na studiach stacjonarnych, a po przeniesieniu służbowym mojego męża na Śląsk, przenioslam się na studia wieczorowe. To nie sprzyjało naszym kontaktom. Kiedy po kilku latach wróciłam do Sanoka, Ania miała już swoje towarzystwo, nowych przyjaciół w LO, gdzie uczyła biologii. Dystans między nami się pogłębił, a kontakty ograniczyły do przypadkowych spotkań i telefonów od czasu do czasu. Ot i cała historia naszej przyjaźni, która nie wytrzymała próby czasu, mimo, że jak Ania i Diana z Zielonego Wzgórza przysięgałyśmy sobie przyjaźń dozgonną. Ja zresztą też zaprzyjaźniłam się bardzo z koleżanką z pracy, pewnie ta przyjaźń by trwała do dziś, gdyby Ewa 6 lat temu nie zmarła na raka płuc. Teraz też mam wspaniałych przyjaciół, najwspanialszych, ale może o nich innym razem.

Pieniądze? Jak ćmy się rozlecą.
Sława? Nieraz płakał, kto cię miał.
Przyjaźń? Szukaj jej ze świecą
nocą, na wietrze, wśród skał.
K. I. Gałczyński


Od kilkunastu lat mam cudownych przyjaciół. To starsze małżeństwo (74, 75 lat). Spędzam z nimi bardzo dużo czasu, szczególnie od maja do października. Spotykamy się w lesie, urządzamy sobie bliższe i dalsze wycieczki samochodem nie tylko po Polsce. Raz oni jadą swoim autem, a raz ja, bo tak jest taniej. Zawsze, w każdej sytuacji mogę na nich liczyć, oni na mnie też. Ich wspaniałą przyjaźń odczułam szczególnie tuż po śmierci męża, nigdy tego nie zapomnę. Czasami mnie pytają dlaczego nie znajdziesz sobie młodszego towarzystwa, bo różnica wieku wynosi kilkanaście lat, ale ja nie chcę innych przyjaciół.

Każdy z nas oprócz ojczyzny - Polski ma też swoją małą ojczyznę.  Jest to miejsce naszego urodzenia, beztroskiego dzieciństwa, „górnej i chmurnej młodości”, często też miejsce, gdzie spędzamy całe swoje życie. Jeśli los nas rzuci w obce strony i nawet pokochamy nasze nowe „gniazdo”, to jestem pewna, że zawsze wracamy wspomnieniami tam, „skąd wyszliśmy”. Na zawsze pozostaną tam jakieś ukochane zakątki, „świątynie dumania”, czy drzewa do których tak dobrze się przytulić. Zawsze będziemy czerpać siłę z przynależności do naszej małej ojczyzny.

Moją małą ojczyzną jest Sanok – miasteczko położone w południowo-wschodniej Polsce. Przeżyłam tutaj prawie pół wieku. Opuściłam je na okres studiów i kilka pierwszych lat małżeństwa, ale kiedy miałam możliwość wrócić, bez wahania spakowałam walizki i jestem tutaj już na zawsze. Ja wiem, że to z pewnością przesada, ale o Sanoczanach mówi się, że cechuje ich wyjątkowy patriotyzm lokalny. Sanok bardzo się zmienił na przestrzeni lat. W moich wspomnieniach są jednak jeszcze takie miejsca, których już nie ma w pejzażu miasteczka od wielu lat. Jednym z nich był mój „Tajemniczy ogród”. Znajdował się w sercu miasta, otoczony parkanem z desek, trudno się więc dziwić, że nie dotrwał do dzisiaj, bo psuł wizerunek centrum sanockiej starówki. Teraz stoją tam pudełkowate bloki, które też nie pasują do otaczających ich starych kamieniczek. Kiedy miałam kilka lat, często wymykałam się z domu i przez jakieś dziury w deskach zakradałam się do tego ogrodu. Jeszcze do dzisiaj czuję zapach trawy i kwiatów, które tam rosły. Pamiętam też moment, kiedy przyjechały jakieś koparki i zniszczyły świat mojego dzieciństwa – tak to wtedy odczuwałam. Innym takim magicznym dla mnie miejscem było źródełko i studzienka poświęcona F. Chopinowi w sanockim parku. Mam jeszcze jedno takie szczególne miejsce, ale wiąże się ono z moją pierwszą miłością.  Pierwsza miłość to zawsze wdzięczny temat do wspomnień, mimo tego, że rzadko „pierwsza miłość bywa ostatnią, a ostatnia pierwszą”.

Kolejnym magicznym miejscem w moich wspomnieniach jest najbardziej zaciszne miejsce na Placu św. Jana. Stoi tam kapliczka świętego, od którego plac wziął swoją nazwę, osłonięta rosochatą wierzbą, a pod nią ławeczka – ulubione miejsce zakochanych. Tam poznałam swoją pierwszą miłość, w przykrych dla mnie okolicznościach, jako przyzwoitka Basi - mojej młodszej koleżanki. Basia mimo niespełna 15 lat była bardzo atrakcyjną dziewczyną i miała duże powodzenie, ale ona myślała tylko o Rysiu, który przez długi czas nie zwracał na nią uwagi. Był to przystojny mężczyzna – syn najbogatszego badylarza w okolicy. Wreszcie marzenie miało się spełnić, Rysio umówił się z nią, ale Basia miała jakiś „szlaban”, mama nie chciała jej wypuścić z domu. Wymyśliła więc jakieś wiarygodne kłamstewko ze mną w roli głównej. I tak zmuszona byłam na wielką prośbę Basi pójść na tę jej randkę. Nie miałam ochoty na to nie tylko ze względu na niezręczną dla mnie sytuację, ale właśnie wróciła z wakacji moja przyjaciółka Ania, więc wolałam z nią spędzić wieczór. Rysio nie był zły na widok tego, że Basia ma przyzwoitkę, nawet zażartował, że umówił się z jedną dziewczyną, a ma dwie. Był ciepły, pogodny wieczór, chociaż zbliżał się koniec wakacji i nadchodzącą jesień już czuło się    w powietrzu. Przez jakąś godzinę spacerowaliśmy po uliczkach miasteczka, a następnie Rysio zaproponował, by usiąść na ławeczce. Ławeczka pod kapliczką o dziwo była wolna. Jeszcze dobrze na niej nie rozgościliśmy się, gdy zjawił się Adrian z jakąś dziewczyną. Przysiedli się do nas, co mnie jeszcze bardziej krępowało. Adek miał opinię takiego, któremu nie oprze się żadna dziewczyna. Wysportowany, bo uprawiał żeglarstwo i narciarstwo osiągając dobre wyniki, syn znanych w mieście nauczycieli, a na dodatek student medycyny, co go jeszcze bardziej nobilitowało. Kochało się w Adku wiele dziewcząt, ale ja ze swymi kompleksami nie odważyłabym się nawet o nim pomyśleć. Po wzajemnym przedstawieniu się i kilku minutach rozmowy, Adek bez żadnego skrępowania zaczął całować swoją dziewczynę. Ośmielony tym Rysio, zaczął robić to samo. Siedziałam między chłopakami, bałam się nawet poruszyć, tylko kątem oka spoglądałam raz w stronę jednej, raz drugiej pary, zajętej całkowicie sobą. Nie wiem ile to trwało, mnie wydawało się, że wieczność. Nagle Adek wypuścił z objęć swoją dziewczynę i powiedział spoglądając w moją stronę. – Rysiu, nie możemy dopuścić, by taka fajna dziewczyna się marnowała. Obaj rzucili się na mnie, obcałowując po włosach, szyi i policzkach. Zaczęłam się bronić i prosić, by dali mi spokój, ale ich to chyba bardzo bawiło. Dziewczyny też nie przychodziły mi na ratunek, więc najnormalniej w świecie rozryczałam się. To poskutkowało, a Adek nawet powiedział…Nie wiedziałem, że takie dziewczyny jeszcze istnieją. Zbliżała się już 22, trzeba było wracać do domu, więc wszyscy opuściliśmy ławeczkę. Chłopcy trzymali swoje dziewczyny za ręce, a ja znowu między nimi…cóż za niezręczna sytuacja. Chciałam, by ten wieczór jak najszybciej się skończył. Nagle z miejskiego głośnika popłynęła piosenka…. „ 16 lat i 7 dni, niby niewiele, jednak bardzo wiele. 16 lat i 7 dni i od tygodnia serce zakochane”.  W tym momencie uświadomiłam sobie i głośno pomyślałam, że właśnie dzisiaj mam tyle lat i tyle dni. Wtedy Adek zaczął składać mi życzenia. Powiedział pod koniec coś takiego…Życzę ci Krysiu byś była zakochana tak, jak ta dziewczyna z piosenki, a następnie popatrzył na mnie tak, że poczułam jakiś dziwny dreszcz i dodał…. Obiecuję ci, że zakochasz się wkrótce. Były to jakieś słowa prorocze, bo już tej nocy nie mogłam usnąć  i przywoływałam w myślach jego słowa. Przez dwa kolejne dni padał deszcz, siedziałam u Ani w domu, nie mogłyśmy się nagadać po wakacyjnym rozstaniu. Następnego dnia umówiłyśmy się, że pójdziemy na kiermasz szkolny, by kupić jakieś przybory. Kiedy wychodziłam z bramy mojej kamienicy, zobaczyłam po drugiej stronie ulicy Adka. Skinęłam głową na jego powitanie i poszłam dalej, nigdy by mi nie przyszło do głowy, że on czeka na mnie. A jednak… słyszę za sobą wołanie, Krysiu poczekaj. Nie będę już przytaczać słów, jakie wtedy od niego usłyszałam, bo miałam bardzo mieszane uczucia, ale zgodziłam się na spotkanie. Odbyło się ono nazajutrz. Wtedy właśnie dostałam te niezapomniane stokrotki, o których już pisałam. Chyba już tego dnia byłam w nim zakochana, chociaż jeszcze bardzo nieśmiałą, nieuświadomioną miłością. Kiedy mnie ktoś zapyta, kiedy zakochałam się pierwszy raz – odpowiadam….. Miałam wtedy 16 lat i 7 dni.

Życie pisze różne scenariusze, czasami jesteśmy kowalami własnego losu, ale częściej nie mamy wpływu na bieg wydarzeń. Miałam 46 lat, kiedy owdowiałam. Przez pierwsze lata bardzo bolało, więc nie brałam nawet pod uwagę, nie czułam potrzeby ułożenia sobie na nowo życia osobistego. Kiedy oswoiłam się z sytuacją, uznałam, że dobrze jest, jak jest, niczego w swoim życiu nie będę zmieniać. Być może gdzieś podświadomie bałam się burzyć spokój, który z takim trudem osiągnęłam. Może gdybym się mocno o to postarała, wszystko wyglądałoby inaczej. Tak minęło 14 lat. To był mój wybór i niczego nie żałuję. Nie każdy jednak potrafi tak żyć.  Być może ja zmarnowałam jakąś swoją szansę i nawet o tym nie wiem. A to, że akurat tak się ułożyło wcale nie znaczy, że czułam się szczęśliwa, spełniona i pogodzona z losem.

Byłam wczoraj na cudownej wycieczce w odległym około 80 km od Sanoka arboretum. Ten ogród botaniczny odwiedziłam już kilka razy, ale jeszcze nigdy wiosną. Warto było pojechać. Czułam się jak w raju spacerując po zacienionych alejkach. Napawałam się wspaniałym zapachem i cieszyłam oczy całą ogromną paletą kwitnących drzew, krzewów i roślin zielnych. W tej scenerii cisnęło się na usta tylko jedno zdanie – Jaki ten świat jest piękny. Nie wiem jednak, czy moi przyjaciele, którzy mi towarzyszyli też mieli w pełni takie odczucia. Podejrzewam, że tę wycieczkę wymyślili po to, by oderwać się chociaż na chwilę od czarnych myśli i cierpienia, jakie ich spotkało. Jedyny syn tych wspaniałych ludzi od miesiąca jest dializowany, są przy tym w dodatku jakieś komplikacje. Dlaczego teraz w jesieni życia los tak ciężko ich doświadcza ? Cieszę się, że byliśmy w tak pięknym miejscu, bo być może przez łzy, ale widziałam uśmiechy na ich zatroskanych twarzach. Kilka dni temu bardzo mną wstrząsnął pewien program telewizyjny. Sądzono lekarza, który świadomy konsekwencji dokonał eutanazji. Początkowo nawet nie dopuszczał do siebie takiej myśli, ale na usilną prośbę chorego i żony pacjenta, kiedy już nie działały żadne leki uśmierzające ogromne cierpienie, skrócił życie cierpiącemu o kilka, może kilkanaście dni, ofiarując dobrą śmierć, bo eutanazja to właśnie znaczy w tłumaczeniu. Sąd uznał lekarza winnym, chociaż odstąpił od wymierzenia kary, zważywszy na okoliczności. Zdania świadków i członków rodziny były podzielone. Żona wyrażała wdzięczność za skrócenie męczarni, córka grzmiała - morderca, przestępca ! Długo o tym myślałam i uczciwie powiem – nie wiem, nie wiem jak ocenić postępek tego lekarza. W świetle praw ludzkich w naszym kraju i według praw boskich czyn godzien napiętnowania. Tylko Bóg decyduje o naszym życiu, ale muszę przyznać, że w moim odczuciu, było aktem niezwykłej odwagi tego lekarza dopuszczenie się tego czynu, myślę, że w imię miłosierdzia i współczucia. Obciąża to jego sumienie, zapewne utraci autorytet i opinię dobrego lekarza, którą się cieszył w środowisku, może sąd lekarski pozbawi go nawet możliwości wykonywania zawodu. Życie stawia nam wiele takich trudnych pytań, na które często nie ma jednoznacznej odpowiedzi.

Kiedy czytałam wczoraj te wszystkie wspaniałe życzenia, jakie dostała  Asia na łamach tej księgi, a potem uczestniczyłam w spotkaniu imieninowym na paltalku, pomyślałam sobie, że to bardzo miłe otrzymać życzenia od ludzi, których nie znamy. Przypomniały mi się również moje pierwsze imieniny wirtualne, które urządziła dla mnie sreberko. Nawet mój syn, który niezbyt łaskawym okiem patrzył na to jak mnie wciągają kontakty internetowe, był pod wrażeniem, gdy słyszał, że tyle obcych osób składa mi przez mikrofon życzenia i dedykuje piosenki. Zaraz na drugi dzień dostałam od niego w prezencie taki profesjonalny mikrofonik przypinany do ubrania, jakim posługują się prezenterzy telewizyjni. Nigdy nie lubiłam szumu wokół mojej osoby, dlatego kiedy podjęłam pracę w swojej szkole, zmieniłam datę imienin. Istniała w szkole wieloletnia tradycja urządzania tych uroczystości. Zazwyczaj odbywało się to tak, że po oficjalnym spotkaniu Rady Pedagogicznej przechodzono do części towarzyskiej i wszyscy solenizanci danego miesiąca urządzali składkowe przyjęcie dla pozostałych nauczycieli. Wyłamałam się z tego zwyczaju, kłamiąc, że mam imieniny w lipcu, a nie w marcu. W związku z tym obchodziłam przez wiele lat imieniny dwa razy do roku. 13 marca życzenia składała mi rodzina, przyzwyczajona od mojego dzieciństwa do tego terminu. 24 lipca zapraszałam do domu najbliższe koleżanki z pracy. Do marcowej Krystyny, już wyłącznie marcowej, wróciłam dopiero jakieś dwa, może trzy lata temu. Niezapomniane i najbardziej niesamowite imieniny w moim życiu, związane są jednak z datą lipcową. Kiedy starałam się po 27 latach pracy o wcześniejszą emeryturę, potrzebne mi było zaświadczenie z uczelni o odbytych studiach, które jeśli były ukończone w terminie  i zakończone obroną pracy są jako okres nie składkowy zaliczane do stażu pracy. W takim przypadku wystarczyło przedłożyć w ZUS indeks, ale mój indeks zaginął, kiedy starałam się o przyjęcie na drugi rok psychologii jako absolwentka pedagogiki na tej samej uczelni i na tym samym wydziale. Studia nie wypaliły,  a indeksu mi nie zwrócono do tej pory. Zwróciłam się na piśmie do archiwum UJ o wydanie stosownego zaświadczenia o odbytych studiach, ale w wyniku przeprowadzek zaginęła również moja teczka studenta. Musiałam więc osobiście z oryginałem dyplomu stawić się w Instytucie, by takie zaświadczenie otrzymać.  W związku z tym pojechałam do Krakowa ze swoimi przyjaciółmi. Była to jednocześnie taka wycieczka sentymentalna, bo Ewa też studiowała w Krakowie. Spacerowaliśmy uliczkami Krakowa, odwiedzając ulubione zakątki. Moi przyjaciele znali lipcowy termin  imienin. Na ulicy Floriańskiej grała jakaś podwórkowa kapela, wokół której jak zwykle stał tłum ludzi. W pewnym momencie słyszę, że solista składa mi życzenia, a orkiestra gra dla mnie dedykowaną piosenkę. Ponieważ trzymałam w ręku kwiaty, niektórzy ludzie przysłuchujący się koncertowi kapeli zorientowali się, że to ja jestem tą solenizantką i spontanicznie zaczęli mi składać życzenia. To było niesamowite. Tych imienin nie zapomnę do końca życia, byłam tak wzruszona, że aż się popłakałam.
Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach, i pierwszy deszcz.
Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.
( Spotkanie z matką – K.I. Gałczyński)

Wiele pięknych wierszy i pieśni poświęcono Matce - najbliższej na świecie istocie. Chciałabym, aby wszystkie matki na świecie  były dumne ze swoich dzieci i  żeby znalazly w nich oparcie na starość.

Asi pozostało do emerytury nauczycielskiej jeszcze dwa lata, ale w jej szkole zabrakło dla Niej godzin do etatu i musi szukać dodatkowej pracy w innej szkole. Od kilku lat, kiedy  w maju zatwierdzane są projekty organizacyjne szkół, przeżywam razem z synem stres - zlikwidują, czy nie jego szkołę, czy kolejny rok może spać spokojnie, czy zostanie bez pracy. Ja odchodząc na wcześniejszą emeryturę zrobiłam miejsce młodej nauczycielce, która miała umowę na czas określony. Kiedy przed 30 laty zaczynałam pracę w szkole, uczyło się w niej około tysiąca uczniów. W tej chwili ich liczba spadła o połowę, choć placówka obejmuje teraz dwa rejony, bo w dawnej szkole podstawowej jest teraz gimnazjum. Jest to zatem 1/4 ilości uczniów. Wprawdzie odpadły siódme i ósme klasy, ale liczby te na przykładzie tylko jednej szkoły pokazują, jaka to jest skala problemu obecny niż demograficzny.

Odnosząc się do wypowiedzi kilku osób w Księdze Asi na temat miłości, rozumiem ich opory, bo nie jest łatwo pisać na forum o swoich bardzo osobistych przeżyciach i uczuciach. Rozumiem to, co napisał Szary. Kiedy jesteśmy zakochani, to wszystko wygląda zupełnie inaczej. Z perspektywy czasu te same zdarzenia mogą się wydawać nie warte wspomnień. Ja myślę jednak, że w każdej miłości są piękne chwile i jeśli nawet nie spełniła ona naszych oczekiwań, w jakiś sposób nas to uczucie wzbogaca. Rozumiem też Benię. Tak się zdarza, że za swoje przykre doświadczenia chcemy ukarać cały świat, często to jest nawet nieuświadomione. Dopiero po pewnym czasie rozumiemy motywy swojego działania. Dla Haszki liczy się tylko jedna miłość, innej nie zna. Jeśli ona jest tutaj  i teraz, to oczywiste, że jest najważniejsza i jedyna. Asia przyznała szczerze, że jest zazdrosna w miłości i w tym upatruje źródło niepowodzeń. To prawda, że zazdrość może zniszczyć nawet najpiękniejsze uczucie, ale przecież jak mówią słowa znanej piosenki „nie ma miłości bez zazdrości”. Jeśli mocno kochamy, to trudno często zazdrość utrzymać w cuglach i chcemy mieć wyłączność. „Kochać, jak to łatwo powiedzieć”, ale kochać trzeba umieć i tak jak wszystkiego, miłości też uczymy się przez całe życie.

Asia jest załamana układami w pracy i żałuje, że nie poszła inną drogą. Nie wiem  jakie miała plany zawodowe  i ambicje, ale mimo wszystko wybrała piękny zawód. Teraz jest rozgoryczona, to zrozumiałe, ale nie wierzę, by w Jej karierze nie było takich momentów i dokonań, z których jest dumna. Ja trafiłam do szkoły przypadkiem, bo moje studia przygotowały mnie do pracy z dorosłymi, ale pokochałam pracę z dziećmi  i młodzieżą. Gdybym miała ponownie wybierać, to jednak wybrałabym zawód nauczyciela. Idealistka ze mnie, prawda? Myślę jednak, że kiedyś było inaczej. Zawsze byliśmy kiepsko opłacani, ale nigdy praca nauczyciela nie była tak zbiurokratyzowana, liczyły się konkretne efekty, a nie stosy papierków. Wydaje mi się również, że mimo tego, że nie kończyliśmy różnych studiów podyplomowych i mnóstwa kursów dokształcających, jak to bywa obecnie, wcale gorzej nie uczyliśmy, wręcz przeciwnie mieliśmy lepsze wyniki dydaktyczne i wychowawcze.

Przeczytałam dzisiaj smutną i wstrząsającą historię związaną z porzucaniem zwierząt. Nie mogę zostawić tego bez komentarza.  Jest to coraz częstsza praktyka, nasilająca się zazwyczaj przed wakacjami. Zapełniają się wtedy wszystkie schroniska i widać więcej błąkających się bezdomnych psów i kotów. Nie można jednak powiedzieć, że nic się nie robi, by to zjawisko zmniejszyć. Już od najmłodszych klas nauczyciele rozmawiają z dziećmi o właściwym stosunku do zwierząt. Młodzież starsza też podejmuje różne działania. Asia dobrze o tym wie jako opiekunka szkolnego koła ekologicznego. To jej podopieczni otoczyli opieką schronisko na Paluchu, dostarczając koce, miski i karmę. Wiele też w tym zakresie robią media, zwłaszcza telewizja. To wciąż za mało. Miłości do zwierząt oraz właściwego ich traktowania należy uczyć przede wszystkim w rodzinie. Zwierzę nie jest zabawką - przytulanką, którą można wyrzucić jak się znudzi.

Szary ma rację, pisząc o tym, że w każdym wieku miłość jest piękna i w każdym wieku można się zakochać. Słowa  znanej piosenki mówią, że miłość nie liczy lat. Nie wszystkim jednak jest dane mieć obok siebie tę drugą połówkę przez całe życie. Jedni się o to usilnie starają i im się to udaje. Inni starają się, ale próby ułożenia sobie na nowo życia kończą się fiaskiem. Jeszcze inni godzą się z losem, nie robią nic, by miłości wyjść na przeciw. Jest to sprawa nie tylko świadomego wyboru, często  przypadku, szczęścia, czy jego braku. Myślę, że bardzo ważne jest to, czy w przypadku braku partnera mamy obok siebie inne bliskie osoby : dzieci, wnuki, przyjaciół. Bez miłości trudno żyć, ale jaki to rodzaj uczucia i czy nam wystarcza, to kwestia indywidualna.

Liczne badania psychologiczne potwierdzają, że brak ojca  nie tylko ma wpływ na psychikę chłopców, ktorzy nie mają odpowiedniego wzorca, ale wywiera piętno  rownież na psychice dziewczynki. W dorosłym życiu jest bardziej ostrożna, mniej ufna, ma większe wymagania i wybiera często mężczyzn starszych, bardziej odpowiedzialnych. Nie można jednak upatrywać w tym jedynej przyczyny nieudanych związków.  Zależy to przecież od wielu czynników, nie ma jednoznacznej odpowiedzi, jednej przyczyny czy zależności. Nie można twierdzić, że rozwód rodziców pozbawia zdolności do miłości i szukać winy w sobie. Związek  w starszym wieku i po przejściach ma prawo się nie udać. Każda ze stron ma mocno utrwalone nawyki i oczekiwania, trudno je wyeliminować, nawet przy dużym zaangażowaniu emocjonalnym. Może tu tkwi przyczyna. Nie mam takich doświadczeń, więc nie będę udzielać żadnych rad. Jedno jednak wiem na pewno. Własna duma, poczucie wolności i niezależność są w związku tak samo ważne jak miłość. Jeśli proporcje są zachwiane, to może lepiej z takiej miłości, która ogranicza zrezygnować.

Czerwiec 2007

Skończył się najpiękniejszy miesiąc w roku. Przekwitły bzy i kasztany, uleciał zapach konwalii, ale czerwiec to też miesiąc bardzo oczekiwany, bo przynosi początek wakacji i sezonu urlopowego. W księdze Asi snulismy różne wspomnienia. Temat – Moja matura, zaowocował kilkoma ciekawymi wpisami. Dzieliliśmy się też wspomnieniami pierwszej miłości. Zaproponowałam, by kolejnym tematem było opisanie wakacji swojego życia ? Takich wakacji, których nigdy nie zapomnimy, bo przeżyliśmy coś wyjątkowego.  W moim życiu są takie, które miło wspominam i takie które były dla mnie ważne, bo miały wplyw na moje dalsze życie. Pod koniec wakacji w 1963 roku poznałam swoją pierwszą miłość. Rok później część wakacji spędziłam w Warszawie na zlocie młodzieży. Następne były pierwsze dorosłe wakacje po maturze - bardzo ważne, bo poznałam swojego przyszłego męża. 

Oto zamek królowej Bony, który był pierwszą estradą, a 800-lecie Sanoka pierwszą okazją  do występu zespołu Katarzynek z Sanoka.

Takimi słowami Wojciech Młynarski zapowiedział występ naszego zespołu wokalnego na Placu Konstytucji w Warszawie, podczas jednej z imprez z okazji 20-lecia PRL. Był to największy nasz sukces podczas czteroletniej pracy zespołu. Muzyka i śpiew od dziecka były moją pasją. Z Anią, która rownież do tej wokalnej grupy należała, od szkoły podstawowej przy akompaniamencie mandoliny albo gitary śpiewałyśmy na głosy rosyjskie romanse i ukraińskie dumki. Jednak dopiero w liceum miałyśmy szanse rozwinąć swoje zamiłowania i zdolności muzyczne.  Najpierw opiekowała się nami nauczycielka języka rosyjskiego. Do dzisiaj pamiętam piosenkę o nieobyknowiennych głazach czy Morzu Czarnym. Jeszcze dźwięczy mi w uszach sewastopolski walc i pachnie czeremcha. Po roku kierownikiem naszego zespołu została pani Wiesia - absolwentka Akademii Muzycznej z Krakowa. Zaowocowało to ambitnpejszym repertuarem i znaczącym wzrostem poziomu  artystycznego naszej grupy wokalnej. Występowałyśmy już nie tylko na imprezach szkolnych, ale również na terenie miasta oraz poza Sanokiem. Zdobywałyśmy też wysokie lokaty na różnych przeglądach zespołów artystycznych. Jednym z nich był konkurs pod hasłem - Młode talenty na zlot. Odbył się on w rozgłośni radiowej w Rzeszowie. Zdobyłyśmy tam pierwsze miejsce i pojechałyśmy na trzy tygodnie do Warszawy na zlot młodzieży. Okazało się, że czeka nas tam jeszcze jedno przesłuchanie przed organizatorami widowiska, w którym miałyśmy wystąpić. W komisji był  między innymi Wojciech Młynarski  oraz znany reżyser telewizyjny Wowo Bielicki. Najgorsze było to, że pojechałyśmy na zlot  bez akompaniatora. Pani Wiesia miała na dniach rodzić, więc została w Sanoku. Pojechała z nami nasza pierwsza  opiekunka, która grała tylko na skrzypeczkach. Bałyśmy się, że nas nie dopuszczą nawet do przesłuchania, bo znalazłyśmy się w doborowym towarzystwie zespołów z dużym dorobkiem, towarzyszyły im  świetne sekcje rytmiczne. My biedne sierotki nie miałyśmy nawet pianisty. Przestraszone, stremowane stanęłyśmy na estradzie. Opiekunka na korytarzu odmawiała zdrowaśki, nam trzęsły się kolana i głosy, gdy a'capella zaczęłyśmy śpiewać. Na początku było na sali dość głośno, nikt nie liczył się z wystraszonymi dziewczętami z głębokiej prowincji. Stopniowo jednak sala cichła. Zakończyłyśmy nasz występ już przy idealnej wręcz ciszy.  To było niezapomniane przeżycie. Natychmiast przydzielono nam zespół muzyczny. Wstąpiłyśmy 22 lipca obok Filipinek i innych znanych zespołów, a zapowiadał nas nie kto inny, tylko sam Wojciech  Mlynarski, który zaczynał wprawdzie dopiero swoją karierę, ale jednak. Nie przyniosłyśmy wstydu szkole i miastu.

Każdy nauczyciel oprócz przydziału etatowych obowiązków ma jeszcze zajęcia dodatkowe, niepłatne. W moim przypadku była to kronika szkoły oraz imprezy szkolne. Przez pewien czas prowadziłam sama zespół taneczny, a potem wspólnie z koleżanką Gosią zespół taneczno-wokalny. Na początku lat osiemdziesiątych, zdobyliśmy pierwsze miejsce na eliminacjach tańców rosyjskich w województwie krośnieńskim oraz drugą lokatę na przeglądzie międzywojewódzkim. Nagrodą za zwycięstwo był udział w dziecięcej imprezie towarzyszącej Festiwalowi Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, zaś drugie miejsce nagrodzono wyjazdem zespołu na kolonię do NRD. Szczerze mówiąc nie bardzo miałam ochotę wyjeżdżać na trzy tygodnie jako  wychowawca, tym bardziej, że członkowie mojego zespołu byli  już w większości absolwentami, więc formalnie podczas wakacji nie byli już uczniami naszej szkoły. Bałam się odpowiedzialności. Poza tym na wakacjach wolałam odpocząć od obowiązków wychowawczych. Zgodziłam się jednak na ten wyjazd na prośbę uczniów. Podróż była bardzo długa i dość męcząca. Najpierw musieliśmy dojechać  pociągiem do Krosna, skąd zawieziono nas autokarem do Katowic. Tam podstawiono specjalny, zamknięty pociąg, który dowiózł nas do Thale. Ostatni etap podróży odbyliśmy znowu autokarem. Dopiero po 24 godzinach dotarliśmy na miejsce, do Gernrode - niewielkiego miasteczka położonego niedaleko gór Harz. Kadra naszej kolonii była międzynarodowa. Komendantka niesympatyczna Niemka, o wielkich gabarytach, raziła nas swoim zachowaniem, bo bekała  i puszczała bąki. Zastępcą komendantki i tłumaczem był Hubert – pracownik naukowy z Lipska. Nosił znak rodła w klapie marynarki, ale jak mu zagrałam na akordeonie hymn Związku Polaków w Niemczech, nie wiedział co to za melodia, słów zresztą też nie znał. Taki był z niego Polak. Skrupulatnie nas  sledził, pilnując na każdym kroku. Ani wychowawcom, ani dzieciom nie wolno było nawiązywać  żadnych kontaktów  z mieszkańcami miasteczka i grupami młodzieży, które spotykaliśmy każdego dnia nad miejscowym jeziorem, gdzie najczęściej spędzaliśmy czas. Trudno to było wytłumaczyć naszym wychowankom. Tak się złożyło, że   w mojej dziewięcioosobowej grupie wszyscy uczyli się niemieckiego od klasy czwartej. Nie mogli zrozumieć, dlaczego nie mogą w kontaktach z rówieśnikami sprawdzić swojej znajomości tego języka. Najsympatyczniejszą i kochaną osobą z kadry była druga tłumaczka ze strony niemieckiej Gertruda, starsza pani z pochodzenia Ślązaczka, która wyszła za mąż za Niemca i na stale zamieszkała w Niemczech. Mówiła piękną gwarą śląską i na każdym kroku nam matkowała. Ja byłam jej ulubienicą,  bo ujęłam ją tym, że przez jakiś czas mieszkałam na Opolszczyźnie, znałam więc śląskie pieśniczki, które jej śpiewałam i grałam na akordeonie. Warunki mieliśmy bardzo dobre, zakwaterowanie w dwu i trzyosobowych pokojach z łazienkami, jedzenie podawano na półmiskach, każdy brał ile chciał. Każdego dnia dostawaliśmy słodycze, co w czasach kartkowych było rarytasem. Chyba pół walizki łakoci przywiozłam do domu, bo je chomikowałam. Byłoby cudownie, gdyby nie ten reżim. Nawet jak chciałyśmy wyjść na zakupy, to miałyśmy obstawę. Gdy szła z nami Gertruda, to było swobodnie, ale gorzej było, jak towarzyszył nam Hubert. Nie zapomnę jakim wzrokiem na nas patrzył, gdy kupowałyśmy sobie bieliznę. Z powodu tych zakazów obie z koleżanką Jolą mocno podpadłyśmy. Groziło to poważnymi konsekwencjami służbowymi. Jola - nauczycielka języka niemieckiego, była bardzo atrakcyjną blondynką, około 30 lat. Nie miała męża, znała niemiecki, co było jej dodatkowym atutem. Próby nawiązania kontaktu z Jolą podejmował sąsiad naszego ośrodka, zagadując przez ogrodzenie. Jola czasami z nim trochę rozmawiała, gdy nie było na horyzoncie komendantki albo Huberta. Zapraszał ją na wesele siostry, które zorganizowano w ogrodzie tuż za płotem. Miałam wtedy okazję posłuchać jak Niemcy pięknie śpiewają, a potem zobaczyć, jak potrafią się dobrze bawić. Ale po kolei. Kiedy Niemiec (nie pamiętam imienia) zapraszał Jolę na wesele, ona odmówiła, wiedząc, że nie ma żadnych szans na zgodę komendantki, a szczególnie służbisty Huberta, specjalnie przydzielonego do pilnowania odpowiedniego pionu ideologicznego kolonii. Niby komendantka była najważniejsza, ale wszyscy wiedzieli, że się bała Huberta. Od Trudy dowiedziałyśmy się, że  nasi sąsiedzi byli u komendantki, by  zaprosić  nas na wesele. Komendantka nie chciała nawet słyszeć o tym. Podejrzewam, że tego wieczoru chyba specjalnie wyjechała, bo być może obawiała się, że się jakoś wymkniemy. Oprócz zamkniętych drzwi, były przecież okna bez krat. Adorator Joli wszedł więc w układ z Trudą. Początkowo nie chciała brać w tym udziału, ale w końcu zgodziła się. To była odważna kobieta, nie bała się Huberta, wiele razy słyszałam, jak się kłócili po niemiecku. Do godziny 22 nasze dzieci miały dyskotekę, więc musiałyśmy być widoczne. Hubert cały czas był czujny, tym bardziej, że na weekend wyjechali również studenci filologii rosyjskiej przydzieleni do pomocy. Kilka minut po 22, Truda otworzyła nam drzwi od zaplecza, miała na nas czekać o 4 rano. Na wesele wybrałyśmy się tylko obie z Jolą, dwie pozostałe panie wychowawczynie nie pierwszej już młodości, nie miały ochoty na zabawę. Ktoś musiał przecież pilnować dzieci. Zabawa była wspaniała. Gospodarz cały czas adorował Jolę, ja też miałam wielkie powodzenie. Świetnie się bawiłam, chociaż rozumiałam tylko jedno słowo – danke. Tuż przed północą, kiedy na lekkim rauszu szalałyśmy na deskach ułożonych do tańca w ogrodzie, wpadł rozindyczony Hubert. Myślałam, że nas pobije. Weselnicy próbowali go zatrzymać, zapraszali do zabawy, przekonywali, że nic złego nie robimy, dzieci już śpią. Hubert był niewzruszony i wściekły. Do końca kolonii nie było wiadomo, jak się o tym dowiedział, pewnie miał szpiegów wśród gości weselnych. Na drugi dzień, gdy wróciła komendantka, wezwane zostałyśmy na dywanik. Hubert chciał od razu zameldować, gdzie trzeba. Zarzucił nam nieodpowiedzialność, picie alkoholu podczas pracy, zagroził, że poinformowani zostaną nasi przełożeni. Jednym słowem wielka afera. Kochana Truda robiła co mogła, przyznała się, że to ona nas namówiła i ułatwiła wyjście, bo nie widzi nic w tym złego, że dziewczyny po pracy trochę się zabawiły. Komendantka też prosiła Huberta, obwiniała siebie, że gdyby była na miejscu, to może by do tego nie doszło, bo klucze od budynku powierzyła Gertrudzie. Próbowałyśmy się odwołać do polskich korzeni Huberta, do jego polskiego serca. Jola podobała się Hubertowi, myślę, że chyba to jej zawdzięczamy, iż nie było konsekwencji naszego nieetycznego czynu. Żartowała, że dla dobra sprawy, gotowa jest nawet pójść z Hubertem do łóżka. Rzeczywiście bardzo się starała, była dla niego wyjątkowo miła, chociaż czuła do niego obrzydzenie. Na szczęście wszystko rozeszło się po kościach. Hubert nie doniósł, Jola też nie musiała uciec się do najwyższych poświęceń. To przykre wydarzenie popsuło nieco atmosferę. Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym nie napisała również o wielu miłych zdarzeniach. W ciągu trzech tygodni pobytu w Gernrode, zorganizowano nam wiele wycieczek. Nie pamiętam już dokładnie wszystkich miejsc, jakie zwiedziliśmy. Najciekawsza była Góra Czarownic. Dostaliśmy się na nią kolejką gondolową. Wielką atrakcją jest tam Teatr Górski - najstarsza chyba plenerowa scena w Niemczech. W Noc Walpurgii na przełomie maja i czerwca, odbywają się tam przedstawienia, których bohaterkami są czarownice. Zwiedzaliśmy też jakieś groty i jaskinie. Celem kolejnej wycieczki było Wernigerode - bajkowe średniowieczne miasto, zbudowane z pruskiego muru, leżące w samym sercu gór Harz. Zwiedziliśmy tam położony na wzgórzu zamek, który jest chyba największą atrakcją tej miejscowości. W zamku mieściło się muzeum wnętrz mieszkalnych oraz różnej  starej broni. Przypominam sobie też ciekawe kamieniczki, fragmenty murów obronnych  i piękny ratusz.

Sposób spedzania wakacjii ma ścisły związek z poszczególnymi etapami mojego życia. Urodziłam się kilka lat po wojnie. To były  bardzo trudne czasy, więc moi rodzice rzadko gdzieś wyjeżdżali. W okresie podstawówki  z mamą i z bratem odwiedzalismy rodzinę na wsi.  Nie lubiłam tych wyjazdów. Bałam się  bardzo wygódki za stodołą. Wydawało mi się, że wpadnę do tej kloacznej dziury. Wieś tamtych lat była zupełnie inna niż obecnie. Lęk we mnie budziły także zwierzęta hodowlane. Bezpańskie psy, gęsi, krowy czy inną rogaciznę omijałam z daleka. Nie rekompensowały tego  strachu  zabawy z rówieśnikami w różnych dziwnych miejscach. Nie była atrakcyjna jazda na wozie pełnym siana czy snopków, ani  wyprawy do lasu na grzyby i poziomki. Las zresztą też budził we mnie lęk. Zazdrościłam Ani, która z racji pracy ojca – geologa, każdego roku wyjeżdżała w inne miejsce, przywożąc z wakacji masę wspomnień, zdjęć i innych pamiątek.

Gdy według uznania rodziców byłam już na tyle odpowiedzialna i duża, bym mogła sama podróżować pociągiem, jeździłam na część wakacji do kuzynki Wiktorii, mieszkającej w Krakowie. Te wyjazdy lubiłam, a kuzynka zaszczepiła we mnie miłość i sentyment do tego miasta na całe życie. Po maturze też część wakacji tam spędziłam. Najpierw był oczywiście egzamin wstępny na studia. Potem aż do końca lipca zajęłam się niepełnospranym synkiem mojej kuzynki. Witek podczas roku szkolnego przebywał w prewentorium w Busku, gdzie mógł normalnie się uczyć. Na wakacje przyjeżdżał do domu, ale wymagał stałej opieki. Kuzynka tak organizowała urlopy swoje i męża, by zapewnić dziecku opiekę przez całe wakacje. Tego roku Wiktoria awansowała, co pokrzyżowało trochę jej plany urlopowe, więc wzięła wolne na czas mojego egzaminu na uczelnię, a następnie ja miałam się opiekować Witkiem. Ten dzień zapamiętałam na całe życie, bo z jednej strony miał wpływ na całe moje przyszłe życie zawodowe i osobiste, a z drugiej strony zakończył się przykrym wypadkiem. Pojechałam na uczelnię, bo miały być wywieszone listy przyjętych na studia. Nie znalazłam swojego nazwisko wśród przyjętych. Byłam tak nieszczęśliwa, że chciałam jak najszybciej opuścić miejsce swojej porażki. Zbiegając po schodach, jak długa zjechałam po stopniach. Świadkiem tego zdarzenia był dość poważnie wyglądający pan, który podniósł mnie ze schodów i chciał wezwać pogotowie, kiedy okazało się, że nie mogę stanąć na nogę. Nie miałam jednak jak zawiadomić kuzynki o wypadku, bo mieszkała w Nowej Hucie na osiedlu, które dopiero się budowało i nie miała telefonu. Nie znałam też telefonu do pracy Emila – jej męża. Musiałam więc najpierw dotrzeć do domu, a ewentualnie potem do lekarza. Poprosiłam więc tego pana, by wezwał taksówkę. Kiedy podczas naszej rozmowy wyszło, że taksówka nie dojedzie pod sam blok i trzeba ileś tam metrów dojść, sympatyczny pan odwiózł mnie na miejsce i oddał w ręce kuzynki. Nie przyjął zaproszenia Wiktorii na kawę, chociaż bardzo nalegała. Po południu Wiki zawiozła mnie do szpitala, bo noga wyglądała coraz gorzej i nie mogłam na niej stanąć. Nieszczęścia chodzą parami. Nie dość, że moje marzenia zostania studentką legły w gruzach, to jeszcze ten wypadek. Okazało się, że to nie było złamanie, tylko uraz w stawie skokowym. Po kilku dniach niespodziewanie odwiedził mnie ów miły pan. Nie chciał wejść do mieszkania, właśnie wyjeżdżał na wakacje do rodziny i wpadł, żeby zapytać o moje zdrowie. Powiedział też, że jeśli nie mam innych planów na życie, to mogłabym od października podjąć naukę w studium kulturalno-oświatowym w pobliżu Krakowa i dał mi adres tej placówki. Karteczkę wrzuciłam do torebki  i chyba zapomniałabym o wszystkim, gdyby nie ogłoszenie w „Filipince”, ale to było już po kilku tygodniach.

Dalsza część wakacji była okresem, kiedy ważyły się losy mojej miłości. Od początku wiedziałam, że nie ma dla niej żadnej przyszłości, ale zakochana dziewczyna zawsze ma nadzieję, że stanie się cud. Kiedy poznałam swoją pierwszą miłość, byłam uczennicą, a on studiował w odległym mieście. Mogliśmy się spotykać tylko na wakacjach. Poprzednie były  stracone. Prawie cały lipiec spędziłam w Warszawie, w sierpniu on był na obozie żeglarskim. Pozostał jeszcze wrzesień, ale mój student miał sesję poprawkową. Bardzo wiele obiecywałam sobie  po tych wakacjach, tym bardziej, że byłam już dorosła.  Kiedy wracałam pociągiem z Krakowa, poznałam bardzo miłego studenta. Tomek jechał pierwszy raz do Sanoka do dziadków, którzy po wieloletnim pobycie w USA, kupili mieszkanie w moim mieście. Obiecałam temu chłopakowi, że będę jego przewodniczką. Byłam świecie przekonana, że Adek do połowy sierpnia będzie żeglować po mazurskich jeziorach. Cieszyła mnie więc perspektywa spędzenia kilku dni w towarzystwie miłego i przystojnego młodzieńca. Miałam pecha. Krótko mówiąc, Adek zobaczył mnie kilka razy na spacerze z Tomkiem i to niby był powód zerwania. Prawdziwa przyczyna była jednak inna. W jego życiu pojawiła się nowa małolata – piękna, bardzo zgrabna i wysportowana dziewczyna, przy której ja wyglądałam jak kopciuszek i niedorajda. Tomek miał narzeczoną, która przebywała za granicą, dużo mi o niej opowiadał i pokazywał zdjęcia. Nasze spotkania w ciągu trzech, czy czterech dni miały czysto koleżeński charakter, chociaż spędziłam z nim sporo czasu i muszę się przyznać, że imponowało mi bardzo pokazywanie się z tak przystojnym facetem w takiej małej mieścinie, gdzie wszyscy się znają i wszyscy o wszystkich wiedzą. Tomek wyjechał, nawet nie wymieniliśmy adresów, bo i po co ? Reszta wakacji  była już stracona, wiadomo co czułam. Teraz trzeba było postanowić, co dalej ze sobą zrobić. I wtedy zobaczyłam ogłoszenie w „Filipince”. Skojarzyłam, że jest to ta placówka, której adres powinnam mieć gdzieś  w swoich papierach. Nie mogłam jednak odnaleźć kartki, którą dostałam w Krakowie od pana, który się mną zaopiekował po upadku ze schodów. Oczywiście w gazecie był adres oraz informacja, że natychmiast trzeba złożyć dokumenty i przyjechać na rozmowę kwalifikacyjną. Zdecydowałam się na to studium, bo dawało kwalifikacje instruktora tańca, co mnie bardzo zainteresowało. Tak trafiłam do Uniwersytetu Ludowego w Rożnicy. Jakież było moje zdziwienie, gdy zjawił się na egzaminie ów pan, który udzielił mi pierwszej pomocy w Krakowie. Strasznie byłam stremowana, bo ciągle spoglądał w moją stronę. Od października zaczynałam nowy etap swojego życia. Wciąż byłam zakochana i cierpiałam, ale liczyłam, że nowe środowisko, nowe obowiązki pozwolą zapomnieć i uleczą zranione serce. Nie od razu zapomniałam, ale wkrótce przyszła nowa miłość i to ta na całe dalsze życie.

Studium k - o miało siedzibę w Uniwersytecie Ludowym  w Rożnicy, na głębokiej, zabitej dechami wsi, do której autobus docierał 3, może 4 razy na dzień. Nie odczuwało się jednak tego, że całe nasze życie toczyło się tyko w obrębie zabytkowego pałacu i parku wokół niego. Dzień był tak szczelnie wypełniony zajęciami, że nikt nie tęsknił za wielkomiejskimi rozrywkami. Dyrektorem UL był pisarz – Waldemar Babinicz, niesympatyczny człowiek, ale dbał o poziom placówki. Jego szerokie znajomości w świecie nauki i sztuki zapewniały nam świetnych wykładowców – pracowników uniwersytetów, którzy przyjeżdżali często prywatnie do Babiniczów, a przy okazji mieli z nami zajęcia. Odwiedzali też  pisarze, między innymi Ernest Bryll. Ja bardzo lubiłam zajęcia wieczorne, bo odbywały się wtedy zajęcia świetlicowe, przygotowywane w grupach. Na tych świetlicowych spotkaniach dość często śpiewałam w duecie i jako solistka. Miałam również kilka epizodów ról teatralnych, między innymi w „Matce” Jerzego Szaniawskiego i w „Zaczarowanej dorożce” Gałczyńskiego. Poza tym dużo tańczyłam, bo trzeba było opanować układy i kroki tańców narodowych do widowiska, z którym jeździliśmy po okolicy. Popołudniami odbywały się prasówki, co nakładało na nas obowiązek czytania prasy kulturalnej. Każdy też musiał opracować kilka recenzji książek współczesnych pisarzy w ciągu roku. Wszystko było na miejscu, sala wykładowa, sala widowiskowa, stołówka, akademik, jak nazywaliśmy internat pilnowany przez stałych pracowników pedagogicznych, wśród których był mój przyszły mąż.  W Uniwersytecie Ludowym Stefan wykładał psychologię, chociaż jak się potem okazało, był historykiem. Wprawdzie podjął studia podyplomowe z psychologii wychowania, ale ich nie ukończył ze względu na sytuację rodzinną. Po studiach podjął pracę na UJ, jako asystent, poczynił nawet jakieś kroki w kierunku doktoratu. Choroba matki pokrzyżowała jego plany. Przyjął propozycję Babinicza, podejmując pracę wykładowcy UL w Rożnicy odległej  2 km od miejsca zamieszkania mamy. Na uczelni tego feralnego dnia, gdy go spotkałam, załatwiał właśnie formalności związane z przeniesieniem do innej pracy.

I tak spotkaly się nasze drogi. Oczywiście nie od razu. Uczucie zaczęlo się rodzić po balu karnawałowym w styczniu.  Nie obyło się jednak bez komplikacji. Kiedy Babiniczowie dowiedzieli się o naszym związku, wybuchła wielka afera. Wykładowca i studentka – skandal. Zostałam wezwana na dywanik do pani B, mój narzeczony do pana B. On spokojnie, ale stanowczo przekonywał Stefana, że to niewychowawcze i niedopuszczalne, żeby wykładowca miał romans  ze słuchaczką. Babiniczowa wrzeszczała, rzucała błyskawice i pieniła się. Gdy mi wykrzyczała pewnie nieopatrznie, że ona się tak zachowywała gdy miała 16 lat, nie wytrzymałam i powiedziałam, że dużo wcześniej zaczęła ode mnie. To ją doprowadziło do jeszcze większej wściekłości. Po spotkaniu Rady Pedagogicznej w składzie trzyosobowym (Babiniczowie i zastraszona wykładowczyni Barbara Skrobutowa). Ustalono, że będę wyrzucona ze studium, a Stefan otrzyma naganę. Po zakończeniu zajęć w studium k-o miał zostać  zwolniony z pracy. Niestety,  dyrektor zapomniał, że to nie on zatrudnia pracowników pedagogicznych uniwersytetów ludowych, lecz zarząd główny ZMW. Stefan w tej sytuacji skontaktował się z osobą odpowiedzialną za uniwersytety ludowe w Warszawie. Wywołało to zdziwienie, a nawet oburzenie w zarządzie głównym, ale Bogdan Sz. sam decyzji nie podjął, bo Babinicz wiele mógł. Sprawę załatwił dopiero sam przewodniczący ZMW. Przywrócono mi prawa słuchaczki UL. Babinicz dostał telefon, do czego oczywiście się nie przyznał. Gdy nas wezwał ponownie, dał nam do zrozumienia, że pozostanie w Rożnicy zawdzięczam jego wspaniałomyślności. Stefan miał już obiecaną pracę w UL koło Tarnowa w Wierzchosławicach, bo wykładowca  tej placowki miał wyjechać na stypendium do Szwecji na okres pół roku. Po jego powrocie istniało prawdopodobieństwo zatrudnienia  w UL we Wzdowie.

Po ukończeniu studium dostałam się na studia na pedagogikę, mogłam więc kontynuować naukę na kierunku zbliżonym do programu w Uniwersytecie Ludowym. Pod koniec wakacji wzięliśmy cichy ślub w Sanoku, w dość makabrycznej scenerii, bo przy trumnie. Wcześniej odbywało się w kościele jakieś nabożeństwo żałobne i nie zdążyli tego katafalku uprzątnąć. Jakoś wtedy o tym nie myślałam, że to może być zła wróżba, ale po śmierci męża przyszło mi to do głowy.  Stefan podjął pracę w Wierzchosławicach, a ja studia na UJ. Dojeżdżałam do Krakowa około godziny pociągiem. Dostaliśmy malutkie, ale samodzielne mieszkanko służbowe, a całodzienne wyżywienie bardzo ułatwiało sytuację, bo jako żona nie musiałam się troszczyć o zakupy i posiłki. Pod koniec I roku studiów sytuacja nieco się skomplikowała, bo wrócił wykładowca, za którego mąż miał zastępstwo, a ja spodziewałam się dziecka. Stefana przeniesiono do podobnej placówki na Opolszczyźnie. Stamtąd nie mogłam już każdego dnia dojeżdżać na zajęcia do Krakowa, bo było za daleko,Udało mi się jednak zaliczyć I rok mimo urodzenia syna. Nie miałam już możliwości kontynuować dziennych studiów, ale udało się przenieść na wieczorowe.

Uniwersytet Ludowy w Większycach miał siedzibę w junkierskim zamku zbudowanym z kremowej cegły, architektonicznie wzbogaconym i udziwnionym sporą ilością sterczyn, wieżyczek, wykuszów i facjatek. Otoczony był wspaniałym parkiem, w którym rosły magnolie, tulipanowce, miłorzęby, tuje i wiele innych ciekawych roślin. W parku znajdował się basen kąpielowy, który podczas wakacji przyciągał ludzi  z pobliskiego Koźla i Kędzierzyna. Było to wymarzone miejsce na  wakacyjny wypoczynek, ale ja stęskniona za Sanokiem, „ciągnęłam” do rodziców. Gdy 3 lata temu odwiedziłam Większyce, zobaczyłam ruiny zarośnięte łopianem i pokrzywami. Zamek,  w którym mieszkałam  i pracowałam przez kilka lat, podzielił los wielu innych zrujnowanych zabytków.

Po pięciu latach naszego pobytu na Śląsku, trzeba było spakować walizki. Zamek - siedziba Uniwersytetu Ludowego, szedł do kapitalnego remontu. Stefanowi zaproponowano pracę w UL pod Zieloną Górą. W realizacji tego przeszkodziła  jednak choroba i ciężka operacja męża w klinice w Zabrzu oraz roczne zwolnienie z pracy. Wtedy los ponownie nas rzucił do Rożnicy. Nie było już tam Babiniczów. Stefan podjął pracę wykładowcy, dla mnie nie było etatu. Udało się tylko zalatwić ryczałt w bibliotece. Pomagałam słuchaczkom w przygotowywaniu wieczorów świetlicowych, ale była to praca społeczna. Dyrektor nie lubił mnie. Mimo tego, że prowadziłam zajęcia w Większycach i miałam spore sukcesy, nie dał mi żadnych godzin zleconych. Budynek uniwersytetu był w opłakanym stanie, my z dwójką dzieci gnieździliśmy się w małym pokoju bez kuchni i łazienki. Budynek nie miał centralnego ogrzewania. Tragiczne warunki. Jedynym tylko pocieszeniem było to, że placówka miała się wkrótce przenieść do zlikwidowanej szkoły, gdzie mieliśmy otrzymać  dwupokojowe mieszkanie. Stało się jednak inaczej. W Ostrowcach  koło Korczyna przy trasie Kraków - Sandomierz, gdzie przeniesiono UL, znowu wylądowaliśmy w jednym pokoju, ponieważ dyrektor byłej szkoły nie opuścił mieszkania służbowego. Dla nas zamierzano wyremontować drewniany domek koło szkoły. Po tygodniowym pobycie słuchaczy UL, okazało się, że brakuje tam wody. Nie było żadnych szans na zaopatrzenie tej placówki. Zaczęły się więc poszukiwania kolejnej siedziby na uniwersytet ludowy. Znaleziono szkołę pod Pińczowem, ale ja powiedziałam - stop. Wracam do Sanoka do rodziców. Nie będę się więcej tułać. Nawet nie interesowałam się warunkami w Umianowicach, spakowałam się, stawiając ultimatum mężowi i wyjechałam do Sanoka. Na szczęście znaleziono rozwiązanie. Stefana wysłano na siedem miesięcy do Szwecji na stypendium w ramach wymiany między polskimi i szwedzkimi uniwersytetami ludowymi. Od lutego miała na niego i na mnie czekać praca w Uniwersytecie Ludowym we Wzdowie 20 kilometrów od mojego rodzinnego miasta.

Stefan wyjechał do Szwecji na początku lipca w 1975 roku, a ja część wakacji przy pomocy brata poświęciłam na przeprowadzkę i szukanie pracy, by nie siedzieć bezczynnie do powrotu męża. Miałam propozycję objęcia etatu instruktora w domu kultury, co było zgodne z kierunkiem moich studiów, ale zapisując syna do przedszkola, przypadkiem dowiedziałam się, że w jednej ze szkół potrzebują pedagoga. I tak trafiłam do mojej szkoły, zatrudniając się na czas określony. Pracę tę traktowałam jako chwilowe zajęcie, bo w Uniwersytecie Ludowym, którym miał kierować mój mąż, zwalniało się też stanowisko wykładowcy, a ja miałam odpowiednie kwalifikacje, żeby tej pracy się podjąć.

Pół roku pracy w szkole przedłużyło się aż na 27 lat. Mąż zgodnie z planem zaczął kierować Uniwersytetem Ludowym. W tym okresie było tam pomaturalne studium teatralne. Ja nie podjęłam pracy w tej placówce ze względu na dobro dzieci. Chodziło o edukację naszych pociech (wyższy poziom i lepsze warunki nauczania  w miejskiej szkole podstawowej, a następnie średnia szkoła na miejscu). Wkrótce mieliśmy otrzymać mieszkanie własnościowe w Sanoku, co zadecydowało ostatecznie o przedłużeniu umowy w szkole na czas nieokreślony. Tak zaczyna się kolejny wakacyjny etap w moim życiu. Mąż miał duże mieszkanie służbowe na miejscu w budynku uniwersytetu i zabezpieczone całodzienne wyżywienie prawie przez cały rok. Placówka mieściła się w pięknym pałacu otoczonym wspaniałym parkiem, ze starym starodrzewem, blisko las, daleko od głównych dróg – idealne miejsce na letni wypoczynek. Podczas wakacji, żeby wykorzystać budynek Uniwersytetu Ludowego,  wynajmowano go na kolonie, obozy, różne kursokonferencje czy warsztaty dla artystów. Wyjeżdżając więc do męża, byłam jak na wczasach, bo nie musiałam robić zakupów i gotować, będąc jednocześnie u siebie. Nigdy się nie nudziłam, bo zawsze coś ciekawego tam się się działo. Jako przykład mogę podać warsztaty teatralne organizowane dla młodzieży uczęszczającej do Teatru Ochota, prowadzone przez znanego aktora Jana Machulskiego, jego żonę i syna oraz współpracujących z nimi aktorów. Chodziłam na te warsztaty, bo zgodne to było z moją pracą, wykształceniem oraz zainteresowaniami. Uczestnicząc w nich bardzo wiele skorzystałam. Ciekawe też były plenery malarskie.

Nic nie wiedziałam o byłych właścicielach zamku na Opolszczyźnie, gdzie spędziłam bardzo dobry okres w moim życiu, ale sporo wiem o ostatnim właścicielu pałacu we Wzdowie, gdzie miał siedzibę UL kierowany przez kilka lat przez mojego męża. Był nim Adam Ostoja Ostaszewski (1860 - 1934) - bardzo ciekawa i niezwykła postać. Znał on ponad dwadzieścia języków obcych. Stworzył własny język, zbliżony do Esperanto. Zajmował się tłumaczeniem poezji z całego niemal świata, sam pisał wiersze i utwory sceniczne. Wielką jego pasją było także lotnictwo. Skonstruował prototyp maszyny latającej oraz model sterowca. Na początku XX wieku zbudował helikopter, a we Francji oblatywał dwupłatowiec Ost-1. Zbudował też automat do gry w szachy oraz instrumenty naukowo-badawcze z zakresu fizyki, astronomii i techniki druku. Ostaszewski próbował podważyć teorię budowy świata opracowaną przez Kopernika. Uważał, że Słońce jest zamkniętym we wnętrzu ziemi ogniem,  który przechodzi przez oceany i wraca, odbijając się od powłoki lodowej. Wykorzystując jakąś lukę w prawie międzynarodowym, stwierdzał, że jeżeli jakiś teren na Ziemi nie ma swojego właściciela, to można go zająć, więc proklamował się władcą Antarktydy, Meropenii, Troi i Suezu. W przypałacowym parku, na jednym ze wzniesień zbudował obserwatorium astronomiczne. Była to drewniana budowla w kształcie walca z ruchomą kopułą dachu. Miejscowa ludność nazwała to miejsce Cyrklem. Nazwa ta nadal jest używana dla miejsca  w parku, bo budowli już nie ma. Obecnie budynek nie ma właściciela i niszczeje. Uniwersytet Ludowy został przeniesiony do innej miejscowości, prowadzi dwuletnie studium rękodzieła. Nadmienię jeszcze że słuchaczami tej placówki był Stan Borys,  a za czasów mojego męża Marcin Daniec i Krzysztof Hanke – serialowy Bercik.

Po kilku latach mieliśmy  dość weekendowego i wakacyjnego małżeństwa, więc mąż zrezygnował z pracy w UL i objął stanowisko inspektora oświaty w gminie  Tyrawa Wołoska, a potem w gminie Sanok. Wakacje spędzaliśmy głównie na krótkich wycieczkach w Bieszczady, kilkudniowych odwiedzinach rodziny męża w Warszawie, Lublinie, Kielcach  i w okolicach Olkusza.  Ani razu nie byliśmy na wczasach zorganizowanych. Mój mąż był domatorem, a w ostatnich latach życia miał kłopoty zdrowotne, więc wolał urlop spędzać w domu. Twierdził, że Sanok jest ładnie położonym miastem, z wieloma terenami rekreacyjnym w pobliżu, nie trzeba więc wyjeżdżać, by znaleźć miejsce do wypoczynku. Kiedyś błagałam męża, żeby pojechał ze mną w okolice Zakopanego, gdzie wybierał się mój przyjaciel, były szef i towarzysz wycieczek rowerowych ze swoją żoną, ale bez skutku.  W rezultacie pojechałam z nimi sama. Wakacje te bardzo miło wspominam. Dzięki nim zyskałam wspaniałą przyjaciółkę – panią Irenkę, emerytowaną nauczycielkę matematyki w liceum. Nigdy wcześniej nie miałam okazji Jej spotkać. Dopiero te wakacje pozwoliły mi poznać bliżej tę wspaniałą, mądrą, niezwykle ciepłą, życzliwą osobę. Dwa tygodnie pobytu w Tatrach wystarczyło, by zaczęła się przyjaźń, trwającą do dzisiaj. Miejscem naszego pobytu była Bukowina Tatrzańska. Mieszkaliśmy u gaździny na pięterku jej domu. Warunki były dość spartańskie, ale z okien mieliśmy widok na całą panoramę Tatr. Pogoda dopisała, więc całe dnie spędzaliśmy organizując wycieczki po Podhalu. Wyjeżdżaliśmy zaraz po śniadaniu, wracaliśmy na obiadokolację. Nasza gaździna nie robiła żadnych trudności, nie wymagała, żeby punktualnie stawiać się na posiłki w ustalonych godzinach. Byłam bardzo zadowolona z tych wczasów. Mogłam lepiej poznać Tatry, ich prawdziwy majestat. Odtąd mam cudownych przyjaciół, których kocham, są dla mnie jak rodzice, bo dzieli nas kilkunastoletnia różnica wieku (14 i 15 lat).

Wczoraj wydarzyło się coś bardzo ważnego. Już dawno tak się nie wzruszyłam. Nie przeżyłabym tego, gdyby nie wspomnienia. Ma to związek z moim pobytem na Śląsku. Był to krótki, ale bardzo dobry czas w moim życiorysie. Tam  jeszcze jako studentka pedagogiki podjęłam pierwszą pracę. Dyrektor UL Henryk Hahn - zasłużony pedagog, działacz społeczny, przewodniczący Wojewódzkiej Komisji Kultury w Opolu, artysta i wielki patriota, powierzył mi wykłady z teorii kultury, metodyki pracy kulturalno - oświatowej i zajęcia artystyczne, które do tej pory prowadził sam. Zawał serca na jakiś czas wyłączył go z pracy. Bardzo wiele mu zawdzięczam. Nigdy nie zapomniałam też jego żony pani Anny – niezwykle serdecznej i ciepłej osoby, która matkowała mi w nieznanym środowisku, gdzie mieszkali sami autochtoni. Często korzystałam z jej rad i różnej pomocy. I oto wczoraj, po przeszło 30 latach rozmawiałam telefonicznie z Panią Anną, która ma już w tej chwili ponad 90 lat. Myślałam, że już nie żyje. Jak wpadłam na jej ślad ? No właśnie dzięki wspomnieniom o tamtych czasach. Szukając w internecie informacji o aktualnej działalności znanych mi uniwersytetów ludowych oraz ludziach z nimi związanych, natrafiłam na komunikat : Potrzebuję pomocy. Chcę odnaleźć moich byłych wychowanków z Domu Dziecka w Większycach – Maksa i Jana. Nadawczynią tego komunikatu była – pani Krystyna  z Toronto. Na ten apel odpowiedziała gazeta regionalna z Kędzierzyna – Koźla, która zobowiązała się pomóc w poszukiwaniach trwających od 10 lat za pomocą Czerwonego Krzyża w Warszawie i w Bonn. Redaktor, który zajął się tą sprawą, w pierwszej kolejności skontaktował się z mieszkańcami Większyc, ale nikt nic nie wiedział o losie poszukiwanych. Sołtys wsi skierował redaktora do pani Barbary Wiktorowej - byłej wykładowczyni UL, ale ona wraz z mężem związała swoje losy z Większycami dopiero wtedy, gdy reaktywowano działalność Uniwersytetu Ludowego po trzyletniej przerwie. W zawieszonej placówce, w okresie tych trzech lat był właśnie Dom Dziecka, którym kierowali państwo Hahnowie. Pani Barbara skierowała redaktora do pani Anny mieszkającej w Opolu. Doszło do spotkania, które tak opisał na stronie internetowej redaktor gazety. „Umawiamy się z panią Anną telefonicznie. Tego samego popołudnia spotykamy się. Drzwi otwiera elegancka, starsza, dziewięćdziesięcioletnia pani, ślicznie uśmiechnięta, w dobrej kondycji fizycznej i jak się okazuje, obdarzona pamięcią, której można tylko pozazdrościć. Długo rozmawiamy. Pokazuję zdjęcia Maksa i Jana". Pani Anna nie umiała pomóc, ale na zdjęciu rozpoznała swojego starszego syna Leszka, który był bardzo zaprzyjaźniony z jednym z braci. W ten sposób dowiedziałam się, że dwa lata temu pani Anna jeszcze żyła. Nie wahałam się ani chwili, zadzwoniłam do informacji, zdobywając numer telefonu. Rozmawiałyśmy prawie pół godziny. Ze wzruszenia nie mogłam się powstrzymać od łez i nie mogłam uwierzyć, że słyszę jej głos po tylu latach. Pod koniec rozmowy Pani Anna mówi, że ma komputer, podając mi swojego meila. Kobieta, która ma ponad 90 lat. Podała mi też adres do syna Leszka, który mieszka w Kanadzie. Pani Anna doskonale mnie pamięta, moje dzieci też. Nie wiedziała o tym, że mój mąż nie żyje. Ze strony internetowej dowiedziałam się również, co potwierdziła pani Anna, że jej syn Leszek, absolwent fizyki jądrowej na Uniwersytecie Warszawskim zrobił doktorat, po czym w latach 80 wyjechał do USA, a później do Kanady. Obecnie jest profesorem na uniwersytecie w Calgary. Kariera naukowa Grażyny - córki państwa H. przebiegała podobnie. Skończyła na UW biofizykę. Wyszła za mąż za Wenezuelczyka i wyjechała do jego ojczyzny. Tam uzyskała tytuł profesora. Aktualnie współpracuje z wenezuelskim instytutem medycznym. Redaktor skontaktował się z Leszkiem, ale on nic nie wiedział o losach poszukiwanych braci. Wspomniał, że będzie nadal tą sprawą się interesował i wkrótce powróci do losów tej wielce zasłużonej, znakomitej rodziny, która większą część życia spędziła w Większycach, trwale i chwalebnie zapisując się w powojennych dziejach wsi poskiej. Będę szukać kolejnych artykułów tego redaktora i mam nadzieję, że dzięki meilom będę miała kontakt z Panią Anną. Rozmowa telefoniczna była dość trudna, bo Pani Anna źle już słyszy i chyba ma też kłopoty ze wzrokiem, bo prosiła bym pisała dużą czarną czcionką. Mówiła, że mieszka sama, ale już z domu nie wychodzi. Od pani Anny dostałam adres meilowy Leszka. Oczywiście zaraz do niego napisałam i otrzymałam bardzo miłą odpowiedź.

Od 14 lat, czyli od śmierci męża, wakacje spędzam z moimi przyjaciółmi. Dość dużo podróżujemy. 10 lat temu zrobiłam prawo jazdy i kupiłam samochód. Nie mam już wyrzutów sumienia, że jeżdżę na czyjś koszt. Gdy nie miałam samochodu, moi przyjaciele ciągle mnie zapraszali na wycieczki, nie zgadzając się na to, bym partycypowała w kosztach. Odkąd mam samochód, jeździmy na zmianę. Tak jest taniej i sprawiedliwie. Kilka razy odwiedziliśmy Zakopane, ale najczęściej oglądamy Tatry od strony słowackiej, bo tam jeździmy kilka razy podczas każdych wakacji. Jedną z najpiękniejszych i niezapomnianych wycieczek była wyprawa w Wysokie Tatry. Granicę przekroczyliśmy w Barwinku. Następnie przez Bardejów pojechaliśmy w kierunku Starej Lubovni. Zabytkiem tego miasteczka jest dobrze zachowany zamek, wybudowany pod koniec XIV wieku. Na naszej trasie znalazło się również średniowieczne miasteczko Levoca. Jest ono architektonicznym reliktem, nazywane często Słowacką Norymbergą. Chcieliśmy zobaczyć najwyższy na świecie, przeszło 18 - metrowy gotycki ołtarz. Niestety, kościół św. Jakuba był zamknięty, przeprowadzano tam wówczas prace renowacyjne. Zwiedziliśmy więc tylko ryneczek z pięknym ratuszem. Kilkanaście kilometrów na wschód w kierunku Preszowa, znajdują się największe w Słowacji ruiny zamku Spissky hrad. Nie mogliśmy się oprzeć, by tego nie zobaczyć. Następnym etapem wycieczki był Poprad.  Dowiedzieliśmy się, że to miasto położone u stóp Tatr należało ponad trzy wieki do Polski. Jadąc stąd do Starego Smokowca, podziwialiśmy majestatyczne szczyty gór. Nigdy nie zapomnę tego widoku na Wysokie Tatry, jaki roztaczał się przed nami. Stary Smokowiec jest najstarszą letniskową miejscowością w tej części Tatr. Nieopodal leży Tatrzańska Łomnica - jedna z najbardziej znanych miejscowości turystycznych u podnóża Wysokich Tatr. Roztacza się z niej wspaniały widok na szczyt Łomnicy. Można tam dojechać kolejką linową. Ponad pół godzinny lot nad górami dostarcza wielu niezapomnianych wrażeń

Przed Bardejowem leży malownicze i magiczne uzdrowisko - Kupele Bardejowskie. Kochamy to miejsce. Leczyła się tutaj córka Franciszka I - późniejsza małżonka cesarza Napoleona, rosyjski car Aleksander I oraz legendarna cesarzowa Elżbieta - Sisi. Prawie zawsze tam wstępujemy, gdy przejeżdżamy przez Bardejów, jadąc do Krynicy - naszego ukochanego kurortu. Spacerujemy tam po deptaku, wyjeżdżamy kolejką na Górę Parkową albo udajemy się do pobliskiej Jaworzynki Krynickiej, gdzie atrakcją jest kolejka gondoliowa. Czasem udaje się natrafić na jakiś koncert. Odwiedziliśmy też stolicę regionu Nowy Sącz i uroczy Stary Sącz.

Ze względu na walory krajobrazowe i stosunkowo bliską odległość, bardzo często odwiedzamy Beskid Sądecki. Oczywiście jak już wspomniałam, naszym ulubionym miejscem jest Krynica i jej okolice, ale zwiedzamy również inne zakątki tej pięknej ziemi. Przypadkiem usłyszałam w telewizji, że w maleńkim miasteczku Bobowa, odbywa się międzynarodowa wystawa koronek. Bardzo mnie to zainteresowało i namówiłam moich przyjaciół, by tam pojechać. Jak dowiedzieliśmy się na miejscu, jest to miejscowość jedna z dwóch w Polsce obok Koniakowa, gdzie wyrabia się koronki metodą klockową. Od 2000 roku odbywa się tutaj Międzynarodowy Festiwal Koronki Klockowej. Zwiedziliśmy wystawę, na której prezentowano koronki   z różnych krajów Europy, a nawet świata. Obok współczesnych koronek znalazły się na wystawie również eksponaty muzealne. Były też stoiska, na których można było kupić te piękne wyroby rękodzieła. Ponieważ mój syn właśnie urządzał swoje nowe mieszkanie, postanowiłam mu kupić coś ładnego i niepospolitego. Zdecydowałam się na niewielką serwetę na ławę. Cena mnie nieco przeraziła, ale w końcu było to małe dzieło sztuki, więc odżałowałam tych 300 zł.

Na paltalku poznałam niepełnosprawnego studenta teologii – Pawełka, który bardzo lubił piosenki SDM. Założył nawet taki pokoik, który już swoją nazwą sugerował, że gra się tam tylko muzykę tego zespołu. Najczęściej nadawaną przez niego piosenką był utwór  o Tymbarku, a dokładnie o ryneczku w tej miejscowości, który można przykryć dłonią. Postanowiłam, że muszę go zobaczyć. Pojechaliśmy więc tam, ów rynek dłonią przykrywać. Tymbark to maleńka miejscowość w okolicach Limanowej, jeszcze przed wojną utraciła prawa miejskie, a ryneczek….? Rzeczywiście prześliczny, maleńki, ale uroczy. Wyglądał tak, jakby się tam zatrzymał czas. Szczególną uwagę zwracają wypielęgnowane kwiaty. Podobno wójt jest z wykształcenia i zamiłowania ogrodnikiem. Zapytałam kiedyś Pawełka, dlaczego tak kocha Tymbark i tę piosenkę. Odesłał mnie do jej pierwszych słów, napisanych przez poetę Adama Ziemianina. Zrozumiałam, nie musiałam o nic więcej pytać.

Rynek w Tymbarku można przykryć dłonią
Wraz z kościołem i dzwonnicą
Kiedyś byłem tutaj razem z Tobą.

A wracając do Pawełka. Marzeniem jego życia było zostać księdzem. Niestety, ze względu na to, że porusza się na wózku inwalidzkim, jego marzenie pewnie nigdy się nie spełni. Nie mogę w żaden sposób tego pojąć. Uważam, że to właśnie Kościół powinien być pierwszą instytucją  pomagającą osobom niepełnosprawnym w pokonywaniu wszelkich barier. W jesieni Pawełek obronił pracę magisterską. Liczył, że  znajdzie pracę jako katecheta, ale do tej pory nie ma zatrudnienia, mimo, że mieszka w Olsztynie, a to przecież nie jest jakieś maleńkie miasteczko. Chłopak jest bardzo samodzielny, prowadzi samochód i nie miał żadnych problemów w dojeżdżaniu na uczelnię. Podróżuje również po Polsce bez opiekuna. Kto pomoże temu ambitnemu, młodemu człowiekowi ? Czy nie dość, że skrzywdził go los ? Wierzę jednak, że wcześniej, czy później spotka na swojej drodze ludzi, którzy podadzą mu pomocną dłoń. A ja mogę jedynie podtrzymywać go na duchu i wierzcie mi, kiedy pisze do mnie na gadu-gadu – Matii ratuj, mam doła, rzucam wszystko i zawsze mam dla niego czas.

Wycieczka do Tymbarku, o której wspominałam poprzednio, być może zadecydowała o tym, że po wypadku samochodowym ponownie usiadłam za kierownicą. Te wakacje sprzed trzech lat były chyba najgorsze w moim życiu. Na paltalku poznałam Irenkę - młodą matkę wychowującą samotnie pięcioletnią córeczkę. Opowiadała mi o swoim ciężkim życiu, żaliła się, że nie ma dokąd pojechać na wakacje, więc zaprosiłam ją na dwa tygodnie do siebie. Irenka przyjechała w piątek 16 lipca, a w niedzielę 18 lipca, pojechaliśmy do Polańczyka. W drodze powrotnej przy wyjeździe z Leska wydarzył się ten wypadek. Do dzisiaj nie potrafię wyjaśnić jak do niego doszło, bo nie jestem piratem drogowym, jeżdżę bardzo ostrożnie i przestrzegam przepisów. Faktem jednak jest, że byłam sprawcą, bo wymusiłam pierwszeństwo. Na szczęście tylko ja odniosłam obrażenia, ani mojemu synowi, który z nami jechał, ani moim gościom nic się nie stało. Nie mogłam po tym wypadku dojść do siebie, miałam ogromne wyrzuty sumienia, ciągle myślałam o tym, że mogłam ich zabić. Irenka wyjechała po tygodniu, a ja do końca wakacji leczyłam rozwaloną nogę i znacznie gorzej zranioną duszę. Do tego wszystkiego doszły jeszcze kłopoty z samochodem. Ubezpieczyciel nie chciał pokryć kosztów naprawy. Rzeczoznawca wycenił, że naprawienie samochodu to kwota 9000 zł, co przewyższało ustaloną procentowo wartość auta. Nie mogłam się   z tym pogodzić, bo samochód miał 6 lat i nie miał dużego przebiegu. Poszukałam więc prywatnie eksperta, który twierdził, że koszt naprawy nie powinien przekroczyć 6000 zł. Oddałam więc samochód do naprawy i sprawę wygrałam, ale chyba tylko dlatego, że Warta dopuściła się uchybień proceduralnych. Te wszystkie wydarzenia,  a przede wszystkim uraz psychiczny po wypadku sprawiły, że odczuwałam ogromny lęk przed kierownicą, nie byłam pewna, czy już za nią usiądę. Mój przyjaciel pan Stanisław - doświadczony kierowca twierdził, że powinnam jak najszybciej po wypadku zacząć jeździć. Im dłużej będę zwlekać, tym szanse są mniejsze. Gdy moja noga była już w takim stanie, że mogłam prowadzić, prawie mnie zmusił do jazdy i to od razu długą i trudną górską trasą. Pojechaliśmy więc wtedy znaną i ulubioną drogą przez Słowację. Granicę przekroczyliśmy w Barwinku, a następnie przez Bardejów, Starą Lubovnię dojechaliśmy do przejścia w Piwnicznej. Zwykle dalej od tego miejsca jechaliśmy w dół Doliną Popradu do Krynicy. Tym razem pojechaliśmy piękną trasą przez Rytro, Stary i Nowy Sącz do Limanowej, Tymbarku. Jutro, jeśli pogoda dopisze, wybieramy się już drugi raz  w tym roku do Krynicy. Poprzednio jechaliśmy przez Gorlice w jedną i drugą stronę, a jutro pojedziemy przez Słowację i Dolinę Popradu.

Byłam wczoraj na wycieczce w Krynicy, ale pogoda trochę pokrzyżowała nasze plany. W związku z tym nie jechałam ulubioną trasą, czyli Doliną Popradu. Podróże jednak kształcą, bo poznaliśmy nowe przejście graniczne w Muszynce. Leży ono około 12 km od Krynicy. Uznaliśmy, że jest to najkrótsza droga z Sanoka do tego uzdrowiska. Przejście chyba rzadko jeszcze uczęszczane, bo celnicy opalali się na leżakach i z nudów wypytywali nas skąd i dokąd jedziemy. Barwinek też nie cierpi na nadmiar turystów. Byliśmy jedynym samochodem przekraczającym granicę od strony słowackiej. Więcej samochodów stało po stronie polskiej. Nie odwiedziliśmy również naszych ulubionych Kupeli Bardejowskich, bo w Bardejowie przywitała nas ściana deszczu. W takiej ulewie jechaliśmy aż do Svidnika. Pogoda była bardzo zmienna. W Krynicy zabawiliśmy tylko godzinę, bo padało i nie było sensu wyjeżdżać na Górę Parkową, ale już kilka kilometrów od miasta świeciło słoneczko. Ogólnie wycieczka nam się nie udała, ale tak też bywa. Następnym razem musimy poznać przejście graniczne  ze Słowacją w Leluchowie. Przypomniałam sobie, że SDM śpiewa piosenkę o tej miejscowości, podobnie jak  o Tymbarku do słów Adama Ziemianina.

W Leluchowie, miła, czereśnie dziko krwawią
Tam granicy pilnuje całkiem wesoły anioł
W Leluchowie, miła, zaczyna się koniec świata
Tam anioł traci głowę, z brzozami się brata.

Dostałam dzisiaj cudną piosenkę Nataszy Czarmińskiej - nie żyjącej już polskiej wokalistki. Przypomniało mi się jej tragiczne życie. Była to artystka o szczególnej wrażliwości i losie nadającym się na wzruszający scenariusz filmowy. Kiedy dotknięta chorobą nowotworową w ostatnim roku swojego życia ostatkiem sił walczyła w warszawskim hospicjum o życie, zapragnęła spełnić swoje wielkie marzenie i wydać płytę. Niestety, był to koszt około 8 tysięcy, a artystka, rodzina oraz jej przyjaciele takiej sumy nie mogli uzbierać. Założono więc konto, prosząc o wsparcie. Czasu już nie było wiele, należalo się spieszyć, bo choroba postępowała. Opisaną historię przeczytał  w samolocie powracający do Warszawy z Zurychu prezes firmy produkującej sprzęt medyczny – Wojciech Wyszogrodzki. Na zdjęciu rozpoznał swoją pierwszą, młodzieńczą miłość. Natasza i Wojciech poznali się 35 lat temu na feriach w Spale. Ona chodziła wtedy jeszcze do liceum, on już był studentem. Ten związek nie mógł przetrwać. Byli zbyt różni. Ona artystyczna dusza, on pragmatyk i mający techniczne zainteresowania. Jeszcze w samolocie zdecydował, że pomoże wydać tę płytę swojej byłej ukochanej. Udało się, marzenie zostało spełnione, ale wkrótce Natasza odeszła. Podobnie jak Ewa Demarczyk, artystka ta śpiewała poezję, współpracując z Piwnicą pod Baranami. Zawsze autentyczna, zawsze mocno skupiona  na tym co robi, znana była z wymagającego repertuaru. Jako pierwsza śpiewała wiersze Herberta, a piosenka „Prośba” do słów poety, stała się hymnem studentów w 1968 roku.

Prośba - Zbigniew Herbert

Naucz nas także palce zwijać
i drzwi podpierać z tamtej strony
pokojów próżnej już miłości

niech kiedy trzeba będzie pięścią
to co marzyło tak o szczęściu
i osłaniało chudy płomyk

a potem po skończonej walce
pozwól nam rozprostować palce
choćby już była tylko pustka

gdy w dłoń otwartą przyjmiesz klęskę
gdy czaszkę w czułe palce weźmiesz
zacznie się wtedy jeszcze raz

otwartych dłoni wielka sprawa
po strunach podroż po zabawach
ostatnie ziarno ocalenia

W ubiegłym roku na wakacjach postanowiliśmy poznać wszystkie przejścia graniczne między Polską, a Słowacją. Wprawdzie nie udało się tego zamiaru zrealizować, ale tegoroczne wakacje się dopiero zaczynają i mamy już zaliczoną Muszynkę. Najbliżej Sanoka leżą Radoszyce – Palota. Jest to blisko Komańczy – miejscowości znanej z internowania Stefana Wyszyńskiego. To najbardziej wysunięte na wschód przejście. Przebiega przez nie nowa droga, łącząca pętlę bieszczadzką na Przełęczy Radoszyckiej, prowadząca do Medzilaborec oraz Humennego – miast położonych w historycznym regionie Zemplín po stronie słowackiej. Region ten jest uważany za najuboższą część Słowacji, co zresztą widać przejeżdżając przez te tereny. Tym właśnie przejściem przekraczaliśmy granicę, wracając w ubiegłym roku z Węgier. Przegapiliśmy znak, który nakazywał skręt w prawo, w rezultacie dojechaliśmy do końca drogi, gdzie diabeł mówi dobranoc. Trochę wystraszyliśmy się, bo było już dość późno i nie było nawet kogo zapytać o drogę na tym odludziu. Kolejne przejście, jakie poznaliśmy to Konieczna – Beherov. Prowadzi tędy droga z Tarnowa przez Gorlice do Koszyc, Bukaresztu i dalej na południe Europy. Położone jest ono w atrakcyjnym turystycznie paśmie Beskidu Niskiego, 50 km od Bardejowa. Blisko stąd również do uzdrowiska Wysowa. Miejscowość ta jest przepiękne położona w kotlinie otoczonej lasami i wzgórzami Beskidu. Duża odległość od ośrodków przemysłowych i ruchliwych dróg  sprawiają, że można tam oddychać pełną piersią czystym powietrzem. Uzdrowisko nie należy do słynnych kurortów, takich jak n p. Krynica, ale jest to miejscowość dla tych, którzy cenią ciszę i spokój, kontakt z przyrodą i piękny krajobraz. Atrakcją tych terenów, jest również wiele cerkiewek położonych przy trasie.

Rozpoczynający się weekend to początek wakacji, ale również Sobótki, będące pozostałościami dawnych wiosennych praktyk magicznych, mających zapewnić zdrowie i urodzaj. Noc świętojańska związana z letnim przesileniem Słońca, to nie tylko kultywowanie dawnych, jeszcze pogańskich zwyczajów, ale okazja do dobrej zabawy. Nie wiem czy jeszcze gdzieś się skacze przez ogień, szuka kwiatu paproci i wróży z tej okazji, ale puszczanie wianków przetrwało i z pewnością wraz z nurtem wielu polskich rzek te tradycyjne wianki popłyną. O tym prastarym zwyczaju, jak z pewnością wszyscy pamiętają, pierwszy w literaturze wspomniał Jan Kochanowski, który siedząc pod wonną lipą pisał :

Gdy słońce Raka zagrzewa,
A słowik więcej nie śpiewa,
Sobótkę, jako czas niesie,
Zapalono w Czarnym Lesie.


Czytałam kiedyś, że powinno się zabronić praktyk puszczania wianków ze względu na ochronę środowiska. To samo zresztą się słyszy o topieniu Marzanny. Uważam, że to przesada. Gdyby tylko takie istniały sposoby zanieczyszczania wód. A stare zwyczaje należy kultywować, bo są częścią naszej narodowej tradycji i tożsamości. Już w XVII wieku jeden z polskich poetów powiedział :

Jan święty Chrzciciel przyszedł, więc palą sobótki,
A koło nich śpiewając skaczą wiejskie młódki.
Nie znoście ich zwyczajów. Co nas z wiekiem doszło
i wiekom się ostało, trzeba by w wiek poszło.

Nie brakowało oczywiście i w naszej przeszłości przeciwników Sobótek, ale oczywiście nie wynikało to bynajmniej z troski o środowisko, chodziło tutaj raczej o dusze. Zwyczaj ten był dość frywolny i uważany nie tylko przez duchownych za święto rozpusty.
Wszyscy na rozpust, jako wyuzdani
Idą bylicą w poły przepasani

Sobótka znana jest od dawien dawna we wszystkich krajach Europy, a nawet  poza nią. Podobnie jak Polacy, przepasani bylicą skakali prze ogniska Czesi. Węgrzy uważali, że ogień św. Jana chroni bydło przed wiedźmami, a kto nie przyjdzie na sobótkową zabawę, będzie miał dużo ostu w jęczmieniu i chwastów w owsie. Serbowie po skończonej sobótce zapalali od dogasającego ogniska pochodnie z kory brzozowej i obchodzili z nimi zagrody dla wykurzenia złych duchów i wszelkich uroków. W Danii i Norwegii palono ogniska na rozstajnych drogach, gdzie jak wierzono, zwykle spotykają się wiedźmy ze swymi ukochanymi diabłami. W Szwecji wigilia św. Jana była jednocześnie świętem ognia i wody, więc ogniska palono nad brzegami jezior i rzek, co sprawiało, że woda nabierała właściwości leczniczych. W Rosji skoki przez ogień odbywały się parami we troje, bo para mająca się ku sobie niosła na ramionach figurę Kupały. Gdy figura ta fiknęła w ogień, wróżyła koniec miłości. Na wyspie Lesbos skakano przez ogień, mając kamień na głowie, aby głowa była twarda, mądra i zdrowa jak kamień. Palenie ognisk w noc przesilenia letniego praktykowane było również przez ludy mahometańskie Afryki Północnej. Legendy o kwiecie paproci przetrwały do dziś w podaniach różnych ludów. W czeskich   i niemieckich klechdach szczęśliwy zdobywca kwiatu paproci powinien szukać skarbów w ciemnym borze. We francuskich musiał biec z owym  kwiatkiem jak z pochodnią na najwyższe wzgórze w okolicy, by tam rozgarniając ziemię gołymi rękami odkryć żyłę złota lub drogie kamienie. W rosyjskich, zerwawszy gorejący kwiat paproci rzucić go jak najwyżej w powietrze i tam, gdzie spadnie w postaci złotej gwiazdy, szukać skarbów. W Polsce też bardzo wielu młodzieńców opętanych łaknieniem bogactwa próbowało znaleźć kwiat paproci w ciemnym borze. Jak dotąd nie słychać jednak, aby się to komuś udało. Tego samego wieczoru odprawiano wszędzie wróżby miłosne. Wszystkim osobom gotowym kochać, mogę polecić jedną ze starych praktyk. Należy w wielkiej dyskrecji i w całkowitym milczeniu narwać różnych kwiatów polnych i ułożyć je w girlandkę. Potem o północy wziąć naczynie z wodą, otoczyć je kwiatami i patrząc w nie mówić : Najmilszy - najmilsza przychodzi i da mi pić. Jeśli miłość jest bliska, na dnie naczynia ukaże się twarz ukochanej osoby.

U mnie  pachną dzisiaj bardzo intensywnie lilie. Syn dostał je na pożegnanie swojej trzeciej klasy, a Asia też trzeciej, ale gimnazjalnej.  Wpis Asi do księgi wzbudził we mnie pewne refleksje i wspomnienia. Często wychowawcy znając dobrze swoich uczniów, ich problemy i sytuację rodzinną na konferencji klasyfikacyjnej walczą o swoich uczniów, z pełną wiarą, że należy im pomóc. Pamiętam jednak i takie sytuacje, kiedy wyciągano uczniów z kilkoma ocenami niedostatecznymi. Najczęściej dotyczyło to klas ósmych, czy później szóstych. Argumentacja przy tym była taka, żeby postawić ocenę pozytywną, niech sobie idą w świat z tej szkoły i będzie spokój. Pozbyć się kłopotu. No cóż, jest to jakieś rozwiązanie, ale czy wychowawcze ? Zdarzało się też, że podnoszono oceny, żeby nie psuć statystyki, bo jak wypadnie szkoła w porównaniu z innymi, wykazując wysoki procent drugoroczności ? Trzeba się przecież potem z tego tłumaczyć przed przełożonymi. Czasem sobie myślę, czy to, że teraz w szkołach jest tak, jak jest, to również po części nie wina nauczycieli. Nie chciałabym być źle zrozumiana, nie zamierzam krytykować środowiska, z którym tyle lat byłam związana.

Bardzo lubię piosenkę „Bieszczadzkie anioły” i wiele innych utworów SDM opartych na tekstach Adama Ziemianina. To, że tak pięknie pisze o górach wynika z tego, że jest urodzonym góralem. Jego rodzinną miejscowością jest Muszyna-Zdrój, leżąca nad Popradem, kilka km od Krynicy. Tam wykrystalizowała się artystyczna wyobraźnia poety i jak sam mówi tam przeżywał pierwsze zachwyty nad światem.

Jestem drogowskazem, który nie może ruszyć w drogę, którą pokazuje.
Jeżeli ruszę nią, kto za mnie wskaże kierunek tym,

którzy nadchodzą młodzi, wciąż nowi ?
Wielokrotnie próbowano mnie odwracać, abym wskazywał mylną drogę,
Ale jestem jak słonecznik. Pokazuję wciąż ten sam kierunek : ku słońcu.

To właśnie przez Muszynę do Krynicy prowadzi droga od przejścia granicznego Mniszek – Piwniczna. Często jeździmy tą trasą ze względu na walory krajobrazowe Doliny Popradu. Na terenie Polski leży tylko jej część. Źródła rzeki znajdują się w Słowackich Tatrach. Na odcinku ok. 30 km rzeka stanowi granicę państwową pomiędzy Polską i Słowacją, a od przejścia granicznego w Mniszku płynie już przez terytorium Polski, przełamując się malowniczymi meandrami przez Beskid Sądecki.

I wreszcie ostatnie już znane nam przejście graniczne Niedzica – Łysa nad Dunajcem. Przekraczaliśmy je w ubiegłym roku pierwszy raz, ale z pewnością nie ostatni, bo trasa dojazdu do niego jest wyjątkowo atrakcyjna. Jest to przejście położone w Pieninach. Ze znanego nam dobrze miejsca - Stara Lubovna, jechaliśmy w kierunku Spiskiej Beli. Następnie przez miejscowość Spiska Stara Ves, dotarliśmy do miejscowości Czerwony Klasztor. Warto się tutaj zatrzymać chociaż na chwilę, by zobaczyć sięgające swoją historią XIV wieku opactwo Kartuzów. Przy Czerwonym Klasztorze zaczyna się spływ Dunajcem na tratwach. Jadąc drogą wzdłuż rzeki podziwialiśmy niezapomniane widoki na Trzy Korony. Atrakcją tej trasy już po stronie polskiej jest Zamek  w Niedzicy i Czorsztynie. Ten ostatni usytuowany jest na skalistym wzniesieniu oblanym wodami Jeziora Czorsztyńskiego. Z tarasów zamku roztacza się panorama na Pieniny i Tatry.

Lipiec - 2007
Wczoraj usłyszałam w telewizji, że 7 lipca w Krasiczynie na dziedzińcu zamkowym ma odbyć się koncert przebojów muzyki popularnej, operowej oraz filmowej w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Leopolis ze Lwowa. Spróbuję namówić moich przyjaciół na ten koncert. Trzy lata temu Opera Lwowska wystawiała tam operę Verdiego – Nabucco. Wybieraliśmy się, by na żywo usłyszeć w tak niecodziennej scenerii zwłaszcza pieśń niewolników, ale moje plany pokrzyżował wypadek samochodowy, o którym już wspominałam. Cztery albo trzy lata temu na wakacjach odwiedzaliśmy znane rezydencje magnackie na Podkarpaciu i perełki architektury renesansowej takie jak Sandomierz, Zamość, Kazimierz nad Wisłą. Najbliższą od Sanoka rezydencją jest właśnie Krasiczyn. Leży na trasie Sanok – Przemyśl. Jest to niezwykle urokliwa trasa, prowadzi przez malownicze i najdłuższe w Polsce serpentyny w Górach Słonych, zaczynających się już niedaleko Sanoka. Dzięki tym serpentynom, które kilka razy w roku przejeżdżam, nauczyłam się jeździć po górach. A wracając do Krasiczyna, warto zobaczyć zarówno zespół pałacowy, jak i otaczający go park. Ostatnio byliśmy tam dwa lata temu na turnieju rycerskim.

Z pewnością ciekawsze byłoby opisywanie wycieczek po Europie, czy do egzotycznych krajów. Niestety trzeba się dostosować do swoich możliwości. Oczywiście można by było oszczędzić jakąś przyzwoitą kwotę i raz na rok, czy raz na dwa lata pojechać gdzieś w dalekie nieznane. Ale co potem ? Poszaleć tydzień pod niebem Italii, w słonecznej Grecji, czy na Wyspach Kanaryjskich, a resztę wakacji spędzić w domu ? Ja wolę zwiedzać te strony, które są w moim zasięgu. Niekoniecznie trzeba jechać w egzotyczne miejsca, by doznać niezapomnianych wrażeń. W Polsce jest wiele wspaniałych miejscowości, z których istnienia często nie zdajemy sobie sprawy.   Dzisiaj zapraszam do Baranowa Sandomierskiego. Zamek w Baranowie Sandomierskim należy do najwybitniejszych dzieł architektury późnego renesansu na ziemiach polskich, często zwany Małym Wawelem lub Perłą Renesansu. Zachwycająca jest  jego architektura  i całe otoczenie, mniej ciekawe dla mnie były wnętrza. To tutaj kręcono sceny do „Barbary Radziwiłłówny” i powtarzanego właśnie serialu „Czarne chmury”. To na schodach dziedzińca zamkowego witała Anna Dowgirda, to po krużgankach zamkowych snuje się nocami duch panicza – syna właściciela zamku.

Duch baranowski przybiera postać tajemniczej, bezkształtnej zjawy, która bez słowa przemierza krużganki, by na koniec zniknąć gdzieś w czeluściach północno-wschodniej baszty. Legenda mówi, że przystojny panicz oraz jego brat, obaj mający świetlaną przyszłość, udali się pewnego razu do owej feralnej baszty i tam targnęli się na swoje życie. Cóż skłoniło ich do tego kroku ? Jeśli wsłuchamy się  uważnie w mowę starych, zamkowych murów, to dowiemy się, iż sprawiła to miłość do tej samej kobiety. Braterska solidarność nie pozwoliła im rywalizować o względy pięknej dziewczyny. Nie mogąc i nie chcąc wybierać pomiędzy dwiema miłościami, zdecydowali o swojej śmierci. Przewodniczka jako ciekawostkę opowiadała nam, że zamek ma niezwykłą akustykę. Podobno jak się otworzy okno, to n p. szum fontanny słyszy się kilka razy głośniej. Nie mieliśmy jednak okazji tego sprawdzić. Nie dowiedzieliśmy się też kim jest baranowska biała dama, którą Baranów, jak każdy szanujący się zamek też ma. Dama z Krasiczyna - Bielica rzuciła się z wieży zegarowej zamku, bo nie chciała wyjść za mąż za niekochanego narzeczonego. Wolała się zabić, niż całe życie być nieszczęśliwa. Muszę powiedzieć, że pasjonuje mnie historia oraz legendy starych zamków. Niestety do wielu z nich będę mogła dotrzeć wyłącznie za pomocą stron internetowych.

Dzisiaj opowiem o innych ciekawych miejscach na Podkarpaciu, ale raczej mało znanych szerszemu ogółowi, a wartych obejrzenia. Łańcuta nie trzeba reklamować, znany jest w całej Polsce z przepięknych wnętrz pałacowych oraz unikalnej kolekcji pojazdów konnych. Ta rezydencja dorównywała pierwszym dworom europejskim. Przyznać się jednak muszę, że w ostatnich latach naszych wędrówek wakacyjnych ani razu nie odwiedziliśmy tego miejsca. Woleliśmy pojechać tam, gdzie nigdy nie byliśmy, albo byliśmy raz, czy dwa razy, ale dawno temu i niewiele zostało w naszej pamięci. Łańcut był celem naszych wycieczek szkolnych tyle razy, że wykreśliliśmy go z tras turystycznych. Ale warto było pojechać do leżących w pobliżu miast : Przeworska, Jarosławia i Leżajska. Niewielki Przeworsk słynie z żywego skansenu – Pastewnika. Jest to podobno unikat  w skali kraju, bo łączy zabytkową formę drewnianych budynków z funkcją hotelowo-gastronomiczną. Tysiącletni Jarosław – miasto renesansu, był kiedyś dużym ośrodkiem kupieckim, tutaj odbywały się słynne jarmarki drugie co do wielkości po jarmarkach frankfurckich. Atrakcją turystyczną  miasta jest podziemna trasa piwnicami i lochami, ale nie zwiedziliśmy tych podziemi, nie były wtedy dostępne dla zwiedzających. Zachwycający jest ryneczek i ciekawe kamieniczki z krytymi dziedzińcami wewnętrznymi. W Leżajsku można posłuchać koncertu na jednych z najokazalszych organów na świecie. Niestety nie mieliśmy takiej okazji, musieliśmy się zadowolić jedynie nagraniami Bacha na tych organach na płytach, które można nabyć w Bazylice.

Niezapomniane wrażenia przywieźliśmy z Zamościa. Tak wiele słyszałam o tym mieście arkad, perle renesansu, Padwie północy, że postanowiłam wreszcie je zobaczyć. Zazwyczaj staramy się do celu podróży jechać tak, by dotrzeć tam inną trasą od tej, którą będziemy wracać. Tak było i tym razem. Jechaliśmy przez Pogórze Dynowskie, wzdłuż Sanu. Krajobrazowo trasa ładna, ale prowadzi tamtędy wąska kręta droga, o kiepskiej nawierzchni. Na trasie nie zatrzymywaliśmy się prawie nigdzie, bo chcieliśmy mieć jak najwięcej czasu na Zamość. Mijaliśmy kolejno Przeworsk, Leżajsk, Tarnogród i Biłgoraj. Dalej jechaliśmy przez tereny Roztocza, mijając Zwierzyniec i Szczebrzeszyn. Ponieważ wyjechaliśmy z Sanoka skoro świt, szybko dotarliśmy do celu podróży. Mieliśmy więc kilka godzin na zwiedzanie Zamościa, a wrażenia przekroczyły nasze oczekiwania, bo jest to miasto niezwykle piękne pod względem architektonicznym, miasto wielkich tradycji historycznych w wielu dziedzinach. Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o twórcy tego niezwykłego miejsca samym Janie Zamojskim – kanclerzu i wielkim hetmanie koronnym, który uchodził także za wielkiego opiekuna nauki, sztuki i literatury. To on założył Akademię Zamojską, trzecią po Krakowie i Wilnie, wyższą uczelnię  w Rzeczypospolitej. Do dzisiaj cytuje się myśli tego wybitnego Polaka zawarte w stwierdzeniu, że „takie są Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” oraz „Bądź ukochanej Ojczyzny ozdobą”. Ciekawostką  i jednocześnie wielką atrakcją architektoniczną jest to, że Zamość podobnie jak Poczdam, to „miasto idealne”. Przypomina kształt człowieka leżącego na wznak. Głowę stanowi pałac, płuca to Akademia Zamojska oraz kolegiata, serce - ratusz, a kręgosłup to ulica Grodzka, która biegnie wzdłuż całego miasta od Bramy Lwowskiej aż do pałacu. Dostępu do miasta bronią bastiony, czyli ręce i nogi. Dzięki architektowi – Mirando, któremu powierzono budowę miasta – Padwa północy przypomina włoskie miasta. Renesansowe kamienice z podcieniami i attykami są podobne do domów patrycjuszy republiki weneckiej, a bramy wybudowano w stylu rzymskiego antyku, jak łuki tryumfalne. Zachwycający jest szczególnie rynek, któremu wyjątkowego uroku dodają opasujące go arkadowe podcienia kamieniczek. W przewodniku przeczytaliśmy, że to właśnie tutaj najwięcej, bo aż ponad 50, zachowało się w Polsce takich podcieniowych kamieniczek Ratusz  w przeciwieństwie do średniowiecznych rynków usytuowany jest nie na środku, lecz w jednym rzędzie  z kamieniczkami. Prowadzą do niego od frontu szerokie wachlarzowe schody, a nad rynkiem dominuje jego wysoka wieża zegarowa. Z innych zabytków Zamościa obejrzeliśmy gmach dawnej Akademii, obecnie mieści się tam Liceum. Odwiedziliśmy również Katedrę i Bożnicę. Obejrzeliśmy prowadzące do miasta bramy, nadszańce i inne pozostałości obronne dawnej niezdobytej twierdzy. Niestety zabrakło już czasu na pałac i inne zabytki, ale jestem przekonana, że jeszcze kiedyś odwiedzę to miasto.

Kazimierz Dolny nad Wisłą,
jak perła między wzgórzami
swojskim pięknem nam zabłysnął
ryneczkiem z kamieniczkami
Na środku rynku jest studnia,
na kamienicach attyki.
Wszystkie budynki w słońcu południa
lśnią jak nowiutkie buciki…

Powyżej kościół jest wzniosły,
Stąd strzeże Bóg miasta strony,
A jeszcze wyżej pejzaż podniosły
Krajobraz wzgórz zielonych….
Zjeżdżają w to miejsce ludzie,
dla piękna miasta, wzgórz, ciszy,
by oczy nacieszyć, nacieszyć po trudzie.
Nerwy stargane wyciszyć.

Tak o jednym z najpiękniejszych i najczęściej malowanych polskich miasteczek – perle nad Wisłą, napisał Marek Grechuta w jednej ze swoich piosenek. Trudno się dziwić, że to magiczne miejsce ściąga artystów  i twórców z różnych dziedzin sztuki. W renesansowych kamieniczkach, ruinach zamkowych, czy w cieniu kościelnych wież oraz pośród otaczających miasteczko malowniczych zielonych wzgórz i wąwozów szukają natchnienia malarze, poeci, filmowcy. W końcu dane mi było zobaczyć Kazimierz cztery lata temu. Wybraliśmy się tam we wrześniu, kiedy dzień był już znacznie krótszy, więc po drodze zatrzymaliśmy się tylko w Nałęczowie. Moi przyjaciele byli tutaj kiedyś w sanatorium, chcieli mnie po nim oprowadzić, ale załamała się pogoda, więc odwiedziliśmy tylko Dom Zdrojowy. Sprzedawała tu swoje tomiki poezji poetka Jadwiga Michałowska – Gaja. Kupiłam jeden ze zbiorków wierszy jej autorstwa – „Podobna róży”. Są w nim wiersze poświęcone i dedykowane Matce poetki i wszystkim matkom. Gaja podpisała mi książeczkę dedykacją – Krystynie dla piękna duszy matczynej. Mam również z nią zdjęcie. Kiedy dotarliśmy w deszczu do Kazimierza, opady tak się nasiliły, że nie zobaczyliśmy za wiele. Proponowałam nocleg w miasteczku, było już po sezonie, więc o kwaterę nie powinno być trudno, ale moi przyjaciele nie zgodzili się. Dla nich Kazimierz nie był już tak atrakcyjny, bo byli tutaj wielokrotnie, ale ja byłam tam dopiero pierwszy raz i tyle sobie obiecywałam. Trochę pospacerowałam w strugach ulewy po ryneczku, poszłam też zobaczyć ruiny zamku. Oczywiście widziałem je tylko z daleka z drogi za kościołem i to wszystko. Zrobiłam sobie kilka pamiątkowych zdjęć w scenerii rynku, ale wyszły tak smętnie jak pogoda. W jednym ze sklepików zaopatrzyliśmy się w miejscowy specjał – chlebowe kogutki, bo podobno nie wypada ich nie kupić. Są podobno tak znane jak toruńskie pierniki. Mnie posmakował jednak bardziej chleb nadziewany śliwkami. Podróż powrotna była koszmarna, bo przez cały czas lało,  a w dodatku w Rzeszowie pobłądziliśmy. Do Sanoka dotarliśmy już po północy bardzo zmęczeni, a ja bardzo rozczarowana wycieczką. Postanowiłam, że w tym roku pojedziemy ponownie do Kazimierza,  wszystko wskazuje na to, że będzie to nasza kolejna wyprawa na tych wakacjach, nie wykluczone, że w przyszłym tygodniu. Czekamy tylko na odpowiednią pogodę. A ja czekam jeszcze na pieniądze ze szkoły z funduszu socjalnego - 180 zł na wczasy pod gruszą. Niewielkie pieniądze, ale na jedno porządne tankowanie do mojego seicento wystarczy.

W ubiegłym roku na trasie naszych wojaży znalazły się węgierskie miasteczka : Sarospatak i Tokaj. W planie był jeszcze Eger, ale zrezygnowaliśmy i wróciliśmy tego samego dnia do domu. Zaopatrzeni w Magyar – lengyel tematikus szotar – czyli Węgiersko - polski słownik tematyczny, zmierzaliśmy szybko prawie bez zatrzymywania się do granicy z Węgrami i przejścia Slovenskie Nove Mesto – Satoraljaujhely ( cha, cha, cha – spróbujcie tę nazwę wymówić ). Mimo, że była to pełnia sezonu turystycznego, nie było tutaj prawie żadnego ruchu. Pewnie to przejście nie jest zbyt popularne. Pierwsze zetknięcie z węgierszczyzną mieliśmy już w tym przygranicznym miasteczku. Pękałam ze śmiechu, jak pobłądziliśmy tam i pytaliśmy o drogę. My mówiliśmy swoje, zapytany przechodzeń swoje i nic oczywiście z tego nie wyniknęło. W końcu wjechaliśmy na właściwą drogę krajową prowadzącą do Miszkolca. Szeroką trasą szybkiego ruchu jechaliśmy przez pasmo Gór Zemplińskich. Po obu stronach drogi rzucały się w oczy ogromne, nie mające końca złote łany kwitnących słoneczników. Jakieś 25 km od granicy zatrzymaliśmy się w mieście Sarospatak. Jest to takie trochę senne miasteczko. Można zwiedzić tam Zamek, ale ponieważ jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że nie dojedziemy do Egeru, czas naglił, więc ograniczyliśmy się tylko do spaceru po parku wokół zamku. Rosną tam bardzo stare dęby. Żeby je uratować przed połamaniem zostały zabezpieczone metalowymi obręczami, które wyglądają, jakby wrosły w drewno. Nie był to ciekawy widok. Sarospatak pełnił w przeszłości ważną rolę w życiu intelektualnym kraju. Założono tu w XVI wieku Kolegium Kalwińskie, jedną z pierwszych szkół tego typu na Węgrzech, w którym nauczał wybitny uczony Amos Komeński. W bibliotece kolegium przechowywana była Biblia królowej Zofii - pierwsza próba przekładu Biblii na język polski. Chodzi tu o naszą sanocką Sonkę – żonę Jagiełły, która ponad 20 lat mieszkała w moim mieście. Dzisiaj mówi się o tej uczelni - węgierski Cambridge, zaś samo miasto znane było pod nazwą Aten nad Bodrogiem. W okolicach miasta znajdują się baseny termalne, w których woda ma temperaturę około 40 - 50 stopni i ma właściwości lecznicze. Mój syn dość często tam jeździ i z nich korzysta. Jakieś 35 km na południe leży Tokaj, który był jednym z głównych celów naszej podróży. Zaopatrzeni w zdjęcia ściągnięte z Internetu i informacje o miasteczku, wjechaliśmy na tereny, „gdzie wino samo się rodzi”. Im bliżej tej słynnej miejscowości, tym bardziej dominują w krajobrazie oblane słońcem wzgórza, pokryte rozległymi winnicami. Odbijając w lewo od głównej drogi zbliżamy się do miasteczka – zagłębia znanego wina. Co krok sklepiki i stoiska z plastikowymi butelkami złotego trunku. Samo miasteczko bardzo mnie rozczarowało. Właściwie jedna tylko główna ulica, przy której stoją parterowe odrapane domki, mały ryneczek. Jakoś mi to nie pasowało do miasta osławionego w świecie jednym z najwyborniejszych win. Po zwiedzeniu miasteczka i zakupie wina (kupiłam 10 litrów), trzeba było odpocząć i zadecydować, co dalej. Znaleźliśmy piękne miejsce nad Cisą, rozłożyliśmy się na leżakach, mnie troszeczkę zaszumiało w głowie po degustacji wina. W sklepiku, w którym kupowaliśmy wino, porozumiewając się na migi, skosztowałam chyba kilka jego gatunków, zanim się zdecydowałam, które nabyć. Rezultat był więc oczywisty. Mogłam sobie na to pozwolić, bo byłam pasażerem. W półśnie słuchałam, jak moi towarzysze podróży zastanawiają się głośno nad tym, czy jechać do Egeru, czy wracać. Gdybyśmy pojechali dalej, trzeba by było zanocować, a na to wyraźnie państwo O. nie mieli ochoty, chociaż takie właśnie mieliśmy plany. Przeważyło chyba to, że trudno się porozumieć. Obawiali się, że możemy mieć trudności z noclegiem. Czekali niby na moje zdanie, ale wiadomo było jakiej oczekują odpowiedzi. No cóż nie ja byłam kierownikiem tej wycieczki, nie mój samochód. Jakieś dwie godziny posiedzieliśmy nad wodą i podjęliśmy decyzję, że wracamy do domu. Nie żałuję jednak, że tak się stało. Mimo wszystko kawałek nieznanego mi świata zobaczyłam. Wracaliśmy inną drogą, przez słowackie przejście graniczne na Palocie. Zmęczenie i późna pora sprawiły, że blisko już granicy pobłądziliśmy, pisałam chyba o tym. Jedziemy, jedziemy, wydaje się, że już powinniśmy dojechać do granicy, a tu nagle droga się kończy. Całkowite pustkowie, ciemna noc, nie wiemy gdzie jesteśmy. Wracaliśmy chyba ponad 20 km. Wszystko jednak skończyło się dobrze. Po północny dotarliśmy do Sanoka. A Eger ? Może tam jeszcze kiedyś pojedziemy.

Asia interesuje się aniołami. Zapewne słyszała o bieszczadzkich aniołach.  Jeśli odwiedzi kiedyś okolice Leska, może je obejrzeć w galerii Zdzisława Pękalskiego - malarza, grafika, rzeźbiarza i poety, będącego żywą legendą Bieszczadów. Ten emerytowany nauczyciel chętnie spotyka się  z turystami, by opowiadać o swoich pasjach i swoim widzeniu świata. Kilka lat temu i ja miałam okazję podczas warsztatów dla nauczycieli, uczestniczyć w spotkaniu  z tym niezwykłym twórcą oraz wspaniałym gawędziarzem w jego galerii. Już sama jej atmosfera przenosi w świat baśni, podań oraz bieszczadzkich legend. 

Bieszczadzkie anioły
Adam Ziemianin

Anioły są takie ciche
zwłaszcza te w Bieszczadach
gdy spotkasz takiego w górach
wiele z nim nie pogadasz
Najwyżej na ucho ci powie
gdy będzie w dobrym humorze
że skrzydła nosi w plecaku
nawet przy dobrej pogodzie

Anioły są całe zielone
zwłaszcza te w Bieszczadach
łatwo w trawie się kryją
i w opuszczonych sadach
W zielone grają ukradkiem
nawet karty mają zielone
zielone mają pojęcie
a nawet zielony kielonek



Anioły są całkiem samotne
zwłaszcza te w Bieszczadach
w kapliczkach zimą drzemią
choć może im nie wypada
Czasem taki anioł samotny
zapomni dokąd ma lecieć
i wtedy całe Bieszczady
mają szaloną uciechę

Anioły są wiecznie ulotne
zwłaszcza te w Bieszczadach
nas też czasami nosi
po ich anielskich śladach
One nam przyzwalają
i skrzydłem wskazują drogę
i wtedy w nas się zapala
wieczny bieszczadzki ogień


Nawiązując do ostatniej zwrotki „Bieszczadzkich aniołów”, która mówi o tym, że wędrówka po bieszczadzkich szlakach wskazywanych przez anielskie skrzydła, zapala w sercach wieczny, bieszczadzki ogień, uświadomiłam sobie, że taki właśnie ogień we mnie płonie. Wodziłam Was po mniej lub bardziej odległych od Sanoka miejscach, a zapomniałam zupełnie o najbliższej mi i najbardziej ukochanej okolicy. W Bieszczady jeździmy kilkanaście razy do roku, najczęściej do Soliny i Polańczyka. Gdy byliśmy młodsi zabieraliśmy namioty i dmuchany kajak. Obecnie w naszym ekwipunku są tylko leżaki, nie rozbijamy już namiotów i na noc wracamy do domu. Mamy kilka ulubionych miejsc nad zalewem.. Można tam posiedzieć nad wodą, podziwiając solińskie „morze” i zielone wzgórza.

Zielone wzgórza nad Soliną
I zapomnianych ścieżek ślad.
Flotylle chmur z nad lasów płyną,
Wędrowne ptaki goni wiatr.

Najpiękniej w Bieszczadach jest jesienią. Nie da się opisać słowami tej całej gamy i palety barw złocących się jaworów i jesionów, czerwieni buczyny, które przeważają w lasach bieszczadzkich. Są to niepowtarzalne widoki i wrażenia estetyczne. Kiedy Bieszczady toną w kolorach, w Solinie i Polańczyku jest już pusto, więc na przełomie września i października, co zbiega się z pojawieniem najintensywniejszych jesiennych kolorów, urządzamy sobie wycieczki małą i dużą pętlą bieszczadzką. Zawsze zatrzymujemy się w Wetlinie, skąd rozpościera się widok na Połoninę Wetlińską i Caryńską, a także na inne szczyty, w tym najwyższy w Bieszczadach - Tarnicę. Gdy jest dobra widoczność można je obejrzeć również z tarasu widokowego na Górach Słonnych, gdzie jeździmy często, ze względu na bliską odległość od Sanoka, nawet na 2, 3 godzinki, żeby odetchnąć leśnym powietrzem. Platforma widokowa znajduje się  w połowie serpentyn, na trasie Sanok - Przemyśl. Z tego punktu widokowego roztacza się wspaniały widok na całe Bieszczady, a przy dobrej pogodzie widać nawet Tokarnię i Kamień w Beskidzie Niskim. Ułatwieniem obserwacji jest panorama z dokładnym opisem.

Już najwyższy czas, by napisać o moim rodzinnym mieście….Sanok to niewielkie miasto (40 tysięcy mieszkańców), o bogatej i długiej historii. Niewątpliwymi jego walorami jest piękne położenie na krawędzi doliny Sanu, u stóp Gór Słonych. Centrum i starówka położone są na wzgórzu, nad którym wznosi się Góra Parkowa, zwana popularnie Aptekarką. Na Górze Parkowej znajduje się ponad 125 – letni park, który jest jedynym w Polsce parkiem miejskim typu górskiego. Sanok to obok Krakowa, Wilna i Lwowa miasto, w którym mieszkańcy dla upamiętnienia naszych wielkich rodaków, usypali kopiec. Jest to kopiec Mickiewicza, znajdujący się na szczycie Góry Parkowej. Park, w którym rośnie ponad 3500 drzew, w tym również wiele rzadkich gatunków, jest trochę zaniedbany, ale ostatnio podjęto działania, by przywrócić jego dawną świetność. Pamiętam czasy, kiedy park był nie tylko miejscem spacerów i zabaw w ciepłych porach roku, ale także zimą tętnił życiem, bo posiadał skocznię narciarską oraz orczykowy wyciąg narciarski. Najważniejszym zabytkiem sanockiej starówki jest zamek królowej Bony. Nie ma wprawdzie dokumentów na to, że Bona mieszkała na zamku, ale niewątpliwy jest związek Sanoka z tą monarchinią, bo w herbie miasta znajduje się smok pożerający Saracena. To herb Sforzów. Kto wie? Może podczas podróży z Italii Bona zatrzymała się właśnie tutaj. Zamek sanocki zapewniał odpowiedni jak na ówczesne czasy komfort i co ważniejsze, bezpieczeństwo podczas postoju. Może Sanok spodobał jej się tak, że pozostawiła w jego herbie swój symbol ? Oczywiście są to tylko domysły.

Są natomiast dokumenty pisane mówiące o związkach z miastem Władysława Jagiełły. W Sanoku król brał ślub ze swoją trzecią żoną Elżbietą Granowską – miłością swojego życia, a na zamku mieszkała jego czwarta żona - Zofia Olszańska, zwana Sonką, która była matką Władysława Warneńczyka oraz Kazimierza Jagiellończyka. Gdy Sonka została wdową, po kilKu latach zajęła się zarządzaniem Ziemią Sanocką, będącą jej wdowią oprawą. Tak oto królowa trafiła do Sanoka i mieszkała na zamku aż 26 lat. Zofia podobno była analfabetką, ale interesowała się nauką i sztuką. Wspierała finansowo Akademię Krakowską, na jej polecenie zaczęto tłumaczyć na język polski Biblię. Tłumaczenie to zwane „Biblią królowej Zofii”, jest najstarszym przekładem tego dzieła i jak już pisałam o tym, była ona przechowywana w Kolegium Kalwińskim w węgierskim miasteczku - Sarospatak, które odwiedziliśmy w ubiegłym roku.

Sanocki zamek słynie obecnie z najwspanialszej w Polsce kolekcji ikon. Malowanie ikon bardziej przypomina sztukę kaligrafii niż malarstwo. Charakterystyczne jest dla nich powtarzanie tych samych elementów i taki sam sposób ukazywania świętych. Nie przypadkowo właśnie w sanockim muzeum jest tak bogaty zbiór ikon. Ocalono je z wielu bieszczadzkich i beskidzkich cerkwi, gdy po wojnie w akcji „Wisła”, wysiedlano mieszkających tutaj od wieków Łemków - karpackich górali. Ocalone domostwa, obiekty gospodarcze i cerkiewki przeniesiono do sanockiego skansenu – największego w Polsce i jednego z trzech największych w Europie. Zabytki kultury Łemków i Bojków w sanockim skansenie, przenoszą nas do dawnej, strzechą krytej wsi,  a zwiedzanie muzeum jest swoistą lekcją historii.

Jak już pisałam starówka Sanoka znajduje się na wzniesieniu, natomiast inne dzielnice miasta leżą w dolinach. Wszystkie ulice prowadzące do centrum, to podejścia pod górę. Ja mieszkam na  Błoniach. Jest to blokowisko trzy i cztero piętrowych budynków. Charakteru nadają im spadziste dachy. Na moim osiedlu jest najwięcej obiektów sportowych. (zespół basenów, tor do szybkiej jazdy na lodzie, hala sportowa ze sztucznym lodowiskiem). Do centrum można dostać się drogą okrężną, ale znacznie bliżej jest pokonując skarpę. Trzeba tylko wspiąć się w górę po 200 schodach i już jesteśmy na rynku, albo deptaku, zależnie od tego, którymi schodami będziemy szli - Balowskimi Serpentynami, Franciszkańskimi, czy Zamkowymi. Ja  mam najbliżej do Serpentyn. Jest to najłagodniejsze podejście do miasta, bo schody są przeplatane alejkami. Oczywiście cały czas jest pod górę, a stopni i tak jest około 200. Kiedyś ich pokonanie nie było dla mnie żadnym problemem, ale dzisiaj już się czasami zasapię. Z Serpentyn wychodzi się na wprost Dzielnego Wojaka Szwejka, który rozsiadł się na ławeczce deptaka.. Zgodnie z opisem Haska, Szwejk przejeżdżał przez Sanok w drodze na front.  Zabawił kilka dni w tutejszych szynkach i domach uciech.

Z Sanokiem związana jest nie tylko literacka postać Szwejka, ale również kilka zasłużonych postaci historycznych. Najbardziej znanym Sanoczaninem jest oczywiście Grzegorz z Sanoka (1406 - 1477) - prekursor polskiego humanizmu, profesor Akademii Krakowskiej, poeta, mecenas sztuki, świetny mówca i filozof.


Surowość ojca Cedra Strzemieńczyka spowodowała, że Grzegorz mając 12 lat, opuścił dom rodzinny. „Wielki gród, który chłopak miał przed sobą, nie dał się porównać do tego, co w życiu widział : ani do ubogiego Sanoka, ani większej Dukli, malejących wobec tego olbrzyma w zbroi kamiennej, wieżycami nasrożonej”. Tak opisuje Kraszewski w powieści „Strzemieńczyk” spotkanie Grzesia z Krakowem. Trudne było jego żakowskie życie, ale jak pisze dalej Kraszewski „Nadzwyczajne zdolności prędko dozwoliły mu się odznaczyć i zająć w szkole miejsce między najstarszymi. Rokowano mu wielką przyszłość, bo nie wbijał się w dumę”. Po ukończeniu Akademii Krakowskiej w 1433 roku i uzyskaniu stopnia bakałarza, przez cztery lata Grzegorz był wychowawcą synów Kazimierza Jagiellończyka. Na dalsze studia wyjechał do Włoch. W kancelarii papieża Eugeniusza IV powierzono mu w tym czasie obowiązki muzyka i kopisty. Po powrocie do Krakowa wykładał poezję klasyczną w Akademii Krakowskiej, po czym jako kapelan króla Władysława Warneńczyka, wziął udział w wyprawie warneńskiej. Po latach wędrówek i podróży po Europie, został arcybiskupem we Lwowie. Był sprawnym administratorem rozległej archidiecezji oraz wybitnym, postępowym mecenasem sztuki i nauki. Wyrażał przekonanie, że prawa państwowe nie są ani naturalne, ani wieczne. Mają służyć interesom państwa oraz ludziom. Uznawał w związku z tym prawo obywateli do sprzeciwu wobec złych ustaw i niesprawiedliwej władzy. Był pierwszym w Polsce myślicielem, który poddał krytyce scholastykę i postulował uniezależnienie polityki, etyki, pedagogiki i filozofii przyrody od teologii, opowiadając się za empirycznym przyrodoznawstwem. Krytykował średniowieczną gloryfikację cierpienia i ascetyzm, głosił potrzebę reformy średniowiecznych form nauczania. Powołał pierwszy w Polsce dwór kulturalny, gdzie udzielił schronienia  włoskiemu uciekinierowi, znanego pod przydomkiem Kallimach. Zachowała się po nim niewielka spuścizna literacka, jednak to co zostawił najcenniejszego, to przykład aktywnego, kreatywnego życia, ciekawość świata i otwartość na wiedzę. Z Akademią Krakowską związany był również Sanoczanin Jan Grodek - wykładowca na wydziale filozofii, profesor prawa, a w latach 1540 - 1552 rektor Uniwersytetu.
---------------------------------------------------------------------------------------------------
Jeśli chcecie będąc na szlakach bieszczadzkich spotkać się „oko w oko” z czadami lub biesami, wystarczy wstąpić do nietypowego baru Siekierezada w Cisnej. Na jego wystrój składają się między innymi rzeźby diabłów w Rogatej Sali oraz prawdziwe siekiery powbijane w długie drewniane ławy – stąd nazwa tego lokalu. Rzeźby diabłów można także spotkać w „Bazie Ludzi z Mgły”, która ma siedzibę w Wetlinie oraz w galerii w Czarnej. Wymienione miejsca pełne są artystycznych wytworów autorstwa artystów, którzy w tych górach znaleźli sens swego życia. Wiele różnych legend o biesach i czadach, krąży po Bieszczadach. Twórcą bardziej literackiej ich wersji, ale opartej na kanwie autentycznych ludowych podań, jest Marian Hess - bieszczadzki osadnik, etnograf, rzeźbiarz, pasjonujący się miejscowymi podaniami i zwyczajami. Brzmi ona następująco…

„Bardzo dawno, dawno temu, kiedy kraina gór, lasów oraz połonin była bezludna i dziewicza, panował na niej Zły Bies. Z postaci był podobny do człowieka, choć większy i rogaty. U ramion miał wielkie nietoperzowe skrzydła. Zły był zazdrosny o swoją ziemię, nie chciał z nikim się nią dzielić. Jako absolutny władca nie pozwalał dłużej się zatrzymywać w tych górach ani pasterzom, ani kupcom. Pewnego razu przywędrowało tu z daleka plemię, któremu przewodził młody, silny i mądry San. Dzika kraina spodobała się przybyszom. Postanowili osiąść tu na stałe. Zbudowali chaty i założyli wieś nad największą rzeką. Nie mógł znieść Bies, że zakwitło życie w jego dotychczas bezludnym królestwie.  Rozgniewany przeszkadzał przybyszom jak tylko mógł. Tam, gdzie wykarczowali drzewa, sadził nowe. Do zagród z owcami wpuszczał wilki, na poletka napędzał dzikie zwierzęta, by tratowały zbiory. Ludzie zaczęli narzekać, ale San urzeczony pięknem tej krainy tak ją pokochał, że postanowił wytrwać. Innych  też zachęcał, by nie uciekali porzucając domy i dobytek.  Gdy Bies przekonał się, że nie pokona tych twardych ludzi sam, stworzył sobie pomocników - Czadów. Wyczarował ich tyle, ile starych drzew w lesie. Były to pokraczne ludziki, ruchliwe, bardzo psotne. Szkodziły ludziom ile tylko mogły. Na rozkaz Biesa ze złośliwą uciechą rozganiały pasące się na połoninach bydło, tańczyły w zbożu niszcząc wszystko, co było zasiane ludzką ręką. Straszyły dzieci w kołyskach, budziły ludzi spoczywających po ciężkim dniu pracy, dosypywały gospodyniom piasku do zupy, chowały drwalom siekiery. Złośliwe były i przebiegłe. Wyliczanie ich sprawek mogłoby jeszcze trwać. Życie plemienia stało się jeszcze cięższe. San poprzysiągł, że pokona złe siły. Pewnego dnia, kiedy w lesie pracował dłużej niż najsilniejsi drwale, po ścięciu starego buka usłyszał krzyk, a potem cichutkie jęki i skargę wydobywającą się spod ciężkiego pnia. Gdy pochylił się, zauważył pokracznego Czada przywalonego drzewem, proszącego o darowanie życia. Dobry San uwolnił Czada. Wdzięczny za ocalenie duszek wyznał, że on i jego bracia nie lubią czynić zła, ale są do tego zmuszani przez Biesa. Teraz, gdy przekonał się jak wspaniałomyślni są ludzie, postanowił nie tylko im nie szkodzić, ale pomagać. Obiecał, że jako najstarszy w rodzie namówi do tego swych braci. Odtąd te małe stworzenia polubiły ludzi, pomagały im, jak tylko umiały. Pilnowały i zabawiały swymi psikusami dzieci, chroniły domy, pokazywały drogę w lesie, rozśmieszały nawet najbardziej nieszczęśliwych, rąbały drzewo do pieca. Ludzie odwdzięczali im się miseczką mleka oraz dobrym słowem. Sielanka nie trwała długo, bo wnet dowiedział się o sprzeniewierzeniu swych pomocników pan tej ziemi Zły Bies. Zwołał wszystkie Czady, zapowiadając, że albo będą trzymały z nim, albo je unicestwi tak samo jak je stworzył. Przerażone Czady przybiegły do Sana. Chciały żyć, nie chciały szkodzić ludziom. Podczas długiej narady najstarszych, najmądrzejszych członków plemienia, Czady podały sposób, przy pomocy którego można zwyciężyć Złego. Pokonać go może najsilniejszy z ludzi i tylko o świcie, kiedy Bies odpina czarodziejskie skrzydła i pozbawiony czarodziejskiej mocy kąpie się w najpłytszym miejscu najszerszej rzeki tej ziemi. Bez skrzydeł nie może czynić czarów, ale i tak jest ponadludzko silny. San przemyślał radę Czadów i wezwał Biesa na pojedynek o poranku, kiedy czarodziejskie skrzydła leżały na brzegu rzeki. Bies roześmiawszy się złośliwie na widok człowieka z toporem stającego mu naprzeciw, nie próbując nawet sięgać po nietoperzowe skrzydła, ruszył do walki. San i Bies zmagali się od świtu do zmroku. Człowiek słabł coraz bardziej, a Bies zdawał się nie czuć zmęczenia. Na brzegu walkę śledziło całe plemię i wszystkie Czady. Kiedy Bies zrozumiał, że znalazł godnego sobie przeciwnika i przerażony myślą, że może przegrać, spróbował schwycić i przypiąć magiczne skrzydła. Wtedy to stary Czad, odwdzięczając się Sanowi za uratowanie życia, wrzucił je do rzeki. San walczył już ostatkiem sił. Dziwny czar tkwił w diabelskich skrzydłach, rzeka zyskała całą moc Biesa. Woda nagle wzburzyła się, zmętniała. Wartki, pienisty nurt porwał obu przeciwników. Zatonął  w rozszalałej rzece Bies, który nie umiał pływać, ale nie uratował się też San osłabiony walką. Gdy następnego dnia wody opadły, na dnie rzeki ludzie znaleźli splecione ze sobą dwie postacie w śmiertelnym uścisku. Oddając hołd odwadze i waleczności swego wodza, osadnicy nazwali jego imieniem wielką rzekę. W ten sposób pozostał, jak tego pragnął dzielny San na ziemi, którą pokochał. Góry, przez które przepływa ta rzeka, nazwali Bies-Czadami, od imienia ich złego władcy i psotnych duszków. Podobno Czady można spotkać tu również dzisiaj, ale że starych drzew, w których dziuplach mieszkają jest już mniej, to duszki te spotyka się rzadziej. Czady czuwają nad pięknem tej polskiej krainy. Na wędrowców rzucają słodki czar, który sprawia, że nie można zapomnieć jej uroku. Dlatego też w Bieszczady przyjeżdża się tylko raz, potem się tylko wraca”.
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Wczoraj wybraliśmy się na wycieczkę Dużą Pętlą Bieszczadzką. Cała trasa ma około 160 kilometrów. Postaram się nieco ją przybliżyć. Duża Obwodnica zaczyna się w Lesku. Jest to małe miasteczko, liczące około  6 tysięcy mieszkańców, jedno z najmniejszych miast powiatowych w Polsce. Można tam zwiedzić pochodzący  z XVI wieku zamek Kmitów oraz synagogę i kirkut. Są to pamiątki po ludności żydowskiej, która przed wojną stanowiła w Lesku  aż około 65 % ogółu mieszkańców. Na początku trasy nie przejeżdżamy przez centrum miasteczka, lecz tuż za rondem skręcamy w prawo i przez most na Sanie jedziemy w kierunku Hoczwi. W tej miejscowości znajduje się galeria Zdzisława Pękalskiego, o której już pisałam. W Hoczwi urodził się ojciec znanego wszystkim pisarza Aleksandra Fredry – Jacek hrabia Fredro. Miejscowość była w XVIII wieku własnością rodziny. Na trasie zatrzymujemy się na chwilkę w Jabłonkach za Baligrodem, jest to miejsce śmierci generała Świerczewskiego. Zagadka jego śmierci nie jest do dzisiaj do końca wyjaśniona. Oficjalna wersja, funkcjonująca przez wiele lat mówi, że zginął z rąk bandy UPA. Czyniło to z generała „Waltera” bohatera i męczennika, poległego w walce o władzę ludową. Było również jednym z pretekstów akcji wysiedleńczej – Wisła. Wydarzenia te upamiętnia niszczejący pomnik, na tle którego turyści niezależnie od prawdy historycznej, chętnie się fotografują. Kolejna większa miejscowość na trasie pętli to Cisna. Jest ona również związana z rodziną Fredrów. Ojciec Aleksandra Fredry założył tu hutę żelaza. Największą atrakcją Cisnej jest kolejka wąskotorowa. Przejazd kolejką jest niezwykle atrakcyjny. Niezapomniane są widoki z okien wagoników kolejki, która przedziera się przez tereny niedostępne samochodowi. Kolejny przystanek to parking u stóp Połoniny Wetlińskiej. Jest wczesna pora (8.30), więc jeszcze pusto. Nie zatrzymujemy się jednak tutaj na długo, bo wieje bardzo silny, zimny wiatr. Trudno jednak mimo tego nie nacieszyć oczu widokami „gdzie połonin step na szczytach gór, tam trawa w pas się podnosi, tam ciasnych miedz nie ciągnie sznur, tam żaden pan ich nie kosi”. A „Kto stopą swą choć raz dotknie połoniny - ten nigdy nie zechce zagarniać świata, ani mieć go dla siebie. Tam wędrowiec odnajdzie ciszę i usłyszy bicie własnego serca, zobaczy jak motyle niosą miłość kwiatom i odurzony zapachem ziół i traw, urzeczony szmerem górskiego strumienia zawsze będzie tęsknił za Bieszczadami”. Zjeżdżamy w dół serpentynami. Przed nami widok na Połoninę Caryńską. Pogoda jest piękna, żadnych mgieł, więc widoki cudowne. Niedzielny, chłodny ranek nie odstrasza zapalonych turystów. Mijamy młodych ludzi z plecakami i na rowerach. Dalej jedziemy przez Ustrzyki Górne i Lutowiska do Czarnej. W Lutowiskach odbywa się akurat VI powojenny targ koni, nie zamierzamy kupić konia, więc jedziemy dalej. Warto jednak parę słów poświęcić tej miejscowości, która do 1951 roku należała do ZSRR. Dopiero w wyniku największej w historii powojennej Polski oraz jednej z największych w historii powojennej Europy korekty granicznej, należy do nas. Kolejny postój to parking za Czarną. Lubimy bardzo to miejsce, jeździmy tam na dłuższe postoje, dawniej z pieczeniem kiełbasek na ognisku, ostatnio z grillem. Parking znajduje się w pewnej odległości od szosy, jest wspaniałym tarasem widokowym na miejsce, gdzie zbiegają się trzy granice. Nie tak dawno można było sobie obejrzeć panoramę z umieszczonej tam lunety, dziś pozostał po niej tylko betonowy podest. Z pewnością została zdewastowana przez pseudoturystów. Nie jest już  tak zimno, jak w Wetlinie, drugie śniadanie smakuje nam wybornie, powietrze takie wonne, jakby powiedziała Rachela z Wesela Wyspiańskiego. Dalej droga prowadzi do Ustrzyk Dolnych, my zbaczamy z trasy w kierunku Małej Pętli, biegnącej wzdłuż Zalewu Solińskiego. Na chwilę wpadamy do zatłoczonego już o tej porze Polańczyka, ale nie jedziemy na naszą ulubioną przystań za uzdrowiskiem, zatrzymujemy się na dłużej w Solinie – Jaworze. Na przystani skąd odbywają się regularne rejsy białej floty, rozsiadamy się na leżakach, słuchamy szant. Pogoda idealna, słonecznie, nie za gorąco Przed nami widok na zalew, gdzie w oddali bielą się żagle jachtów. Odbywają się właśnie regaty. Pan Stanisław zaprasza nas na wspaniałe lody. Jeszcze krótki spacerek po alejkach Jawora i wracamy pełni miłych wrażeń do domu. Po drodze mija nas sznur samochodów, jadący w przeciwnym niż my kierunku. Jeśli to urlopowicze, zamierzający spędzić wakacje w Bieszczadach, to nie czeka ich  ładna pogoda w najbliższym tygodniu. Tak miło i atrakcyjnie minęła nam trzecia wakacyjna niedziela.